(…) Zdaje się, że jako przenikliwy i pilny czytelnik Ewangelii Benedykt bardzo szybko zrozumiał, że tego rodzaju miłość trwale przemieniająca człowieka najlepiej rozwija się we wspólnocie. Ta sama Ewangelia podpowiedziała mu metodę wcielenia tej miłości w konkretne życie za pomocą prawidłowo funkcjonujących instytucji. W tym miejscu należy się małe wyjaśnienie, bo każdy myślący człowiek oprotestuje takie zdanie, to prawda – nie można zinstytucjonalizować ani szukania Boga, ani kontemplacji, ani miłości. Każdy pewnie podpisze się pod słowami Thomasa Mertona: „Istnieje pokusa, by myśleć, że możemy zmienić nas samych poprzez zmianę instytucji. Lecz jest również prawdą, iż żadna ilość zmian w instytucji nie będzie miała znaczenia, jeśli nie dorośniemy i nie zmienimy się sami. Myślę też, że kluczową rzeczą w tej całej reformie jest pogłębienie wiary indywidualnego mnicha. Będzie to w dużym stopniu oznaczać, iż swoją nadzieję i oczekiwania będzie on pokładał w Bogu, a nie ludziach, i w Duchu Świętym, a nie w prawach”3. Nie możemy zinstytucjonalizować spotkania z Bogiem, a jednak... Nowość Benedykta przekraczała również te dylematy, gdyż instytucję rozumiał on bardzo personalistycznie – był nią człowiek wierzący, który nie tylko widział w drugim Chrystusa, ale sam dla drugiego musiał być podobny do Zbawiciela. Benedykt wybrał opcję instytucjonalną dla swoich mnichów, to znaczy pragnął, aby nie powodowały nimi chwilowe kaprysy, mody, upodobania, chęci czy niechęci, ale żeby byli śmiali, przewidywalni, twórczy i rzeczywiście profesjonalni w serwisie, który mieli sobie świadczyć, i świadectwie, którym mieli siebie nawzajem budować. Opcja instytucjonalna to, oczywiście, budowanie wspólnego życia na miłosierdziu, czyli miłości, która jest mądra i potrafi zaradzić. Nie wykluczał z życia wspólnotowego litości, ale zdawał sobie sprawę, że jest to tylko chwilowe poruszenie serca i traktował je raczej jako protest wobec tragicznego stanu fizycznej i duchowej bezdomności człowieka szukającego zbawienia, nieobce było mu także współczucie, choć zdawał sobie sprawę, że jego ostentacyjna i przedłużona celebracja może prowadzić w prostej linii do tworzenia klanów „czujących słusznie” i wykluczania reagujących inaczej. Współczucie ma być kluczem otwierającym serce drugiego (dlatego pozwala w swojej Regule na przerwanie świętego milczenia po komplecie, jeśli drugi brat ma nam do wyjawienia sprawę niebywałej wagi), a nie zakończeniem procesu „zaradzania” nieszczęściu drugiego. Pedagogia Benedykta jak ognia wystrzegała się traktowania litości, współczucia i miłosierdzia jako rzeczywistości oddzielnych, autonomicznych, nieinterakcyjnych, co jest tragicznym zwyczajem nowoczesności. (…)