Fragmenty osobistego dziennika, pisanego w szpitalu, gdzie P. Kreeft i jego żona nagle stanęli wobec faktu guza mózgu ich pięcioletniej córki.


Pierwszy obraz, na zawsze wyryty w moim umyśle, to zwykły widok zamkniętych drzwi, tylnych drzwi naszego domu. Kiedy razem z żoną tamtego ranka jechaliśmy do szpitala na badania, które miały wykazać, co dolega naszej córce, w moich myślach brzęczał mały, ciemny owad niepokoju. Pediatra stwierdził ucisk za oczami i zalecił natychmiastową wizytę u neurologa; przestra­szyliśmy się, chociaż objawy przed badaniem nie wydawały nam się szczególnie niepokojące: poranny brak apetytu, częstsze drzemki, niechęć do ćwiczeń, kłopoty z utrzymaniem równowagi. Myśl „guz mózgu” teraz nas już nie opuszczała, ale była to myśl w jakiś sposób obca i niewiarygodna. Ale kiedy zamykałem tylne drzwi domu, uczepiła się mnie z nową siłą: Czy zamykam na klucz pierwszą połowę życia? Czy kiedykolwiek wrócę do tego samego domu? Czy nie będzie to całkiem inny dom, inne miejsce w zupełnie innym świecie? A kiedy wrócę, czy będę tą samą osobą, czy ktoś tylko wyglądający jak ja otworzy te drzwi? Ktoś, kto wyglą­da jak żywy, ale jest częściowo martwy, jak duch albo upiór, mieszkaniec królestwa śmierci? Moja wspaniała córeczko, moja najdroższa, jeśli umierasz, umieram i ja.

To dziwne, jak nasze myśli koncentrują się na materialnych szczegółach, żeby uporać się z tym, z czym nie sposób się uporać. Kiedy nie ogarniamy prawdy, próbujemy ogarnąć fakty. Minia­turyzujemy, znajdujemy jakiś mały obiektywny odpowiednik nieogarnionego, olbrzymiego, subiektywnego uczucia. Tym ra­zem było to krzesło, na którym siedziałem, kiedy lekarz wyszedł z gabinetu tomografii komputerowej z wynikami badań, podczas gdy żona została z córką. Zawsze będę pamiętał, jakie dokładnie położenie względem całego pomieszczenia zajmowała każda z nóg tego krzesła. Będę także pamiętał minę lekarza – zakłopotaną minę i spojrzenie skierowane nie na mnie, ale obok mnie, jakby szukające pomocy.

Duży guz mózgu. Co to znaczy? Hmmm, oczywiście, to jeszcze nie jest oficjalny ani ostateczny wynik, musi pan porozmawiać z doktorem takim a takim, ja jestem tylko stażystą. Proszę mi powiedzieć wszystko, muszę to wiedzieć. Czy guz jest złośliwy? Nie wiemy nic pewnego przed operacją. Czy można go usunąć? Nie wiadomo, nawet jeśli nie byłby złośliwy, może być umiejsco­wiony na pniu mózgu, nieoperowalny. Proszę o fakty, statystykę (kiedy nie możemy przyjąć prawdy, żywimy się faktami). No cóż, jeśli nie będzie można operować, prognozowana długość życia wynosi od 9 miesięcy do 2-5 lat. I lata te będą oznaczały stopniowe pogarszanie się stanu? Tak, ale środki przeciwbólowe mogą uśmierzyć ból... takie piękne dziecko... tak mi przykro.

Nagle, zamiast 18 kilo życia miałem przed sobą 18 kilo śmier­ci. Nikt na świecie nie potrafi przygotować nas na to uczucie. Może zabrzmi to okropnie, ale teraz, kiedy jest już po wszystkim, jestem wdzięczny za to, że dane mi było doświadczyć tego strasz­nego, przytłaczającego uczucia, najgorszej chwili mojego życia. Nagła wizja miesięcy nieodwracalnej degeneracji, powolnego umierania, kiedy ani my, ani ona nie będziemy rozumieli dlacze­go. Umieranie jest trudniejsze do zniesienia niż śmierć, a umieranie dziecka nieskończenie trudniejsze niż umieranie kogoś starszego. Zrozumiałem wtedy, czym jest rozpacz. To nie myśl ani uczucie. Nie istnieje w mózgu ani w sercu, tylko w żołądku. Po­czułem smak rozpaczy we wnętrznościach. Żołądek nagle zmie­nił się w bryłę błota i żelaza. Przez jakieś dwie minuty doświad­czałem śmierci jako czegoś obcego, w rozpaczliwej reakcji na śmierć jako wroga. Odkryłem ochronną skorupę wycofania, ra­tującą rozum ucieczkę od nieznośnej prawdy. To nie może się dziać w naszym życiu. To tylko zły sen. Za minutę się obudzę i wszystko zniknie. Rzeczywistość w żadnym razie nie może tak wyglądać; byłaby zbyt absurdalna.

Jestem przekonany, że w tym uczuciu jest coś więcej niż tylko odrzucenie śmierci (chociaż jest, oczywiście, i to) – jest także afirmacja; potwierdzenie, że w sercu rzeczywistości królują sens i dobro, a nie absurd. To coś więcej niż życzenie czy nawet na­dzieja; to prorockie fiat, imperialny absolut, imperatyw katego­ryczny. Bo wypowiada go miłość. Miłość twierdzi uparcie, że wbrew pozorom życie trzyma wszystkie sznurki, nawet sznurki śmierci. Nasza córka być może umiera; afirmacja w przeciwień­stwie do odrzucenia nie podważa tego faktu. Potwierdza nato­miast, że jej umieranie nie jest ostatnim słowem, ostateczną prawdą.

Ale umierające ciało jest tutaj, i to ciało umiera. Czy przez dwa lata czy przez 92, umiera i tak. Filozof nie widzi w tym żad­nej różnicy jakościowej. Ale rodzic widzi w tym jakościową róż­nicę! Dwa lata – w mgnieniu oka zobaczyłem w wyobraźni cały ich rozdzierający smutek, nieznośny, ale znoszony, wszystkie beznadziejne szczegóły długiego i nieodwracalnego pogarszania się zdrowia. A równocześnie jakiś ostatek zdrowego rozsądku zapewniał mnie, że jest jedna przyczyna, dla której nie może nas to spotkać. Nie jesteśmy świętymi ani bohaterami. Jesteśmy tchórzami. Nie potrafimy tego znieść, a przecież dostaje się tylko tyle, ile można znieść. Bóg może doprowadzi nas na skraj prze­paści, ale nie każe nam jej pokonać. Nie pozwoli nam spaść. Zaraz jednak odezwały się racjonalne wątpliwości: naprawdę? Czy nie zdarza się, że ludzie spadają w przepaść? Ale z głębi umysłu przyszła odpowiedź: Tak, ale nie o to chodzi. Nie masz pewności co do innych ludzi, tylko co do siebie. Każdy ma zapewnienie tylko co do siebie, bo każdy ma własne „ja” i własne życie. Ale, zaoponowały wątpliwości, dlaczego Bóg nie miałby pozwo­lić, żebyś wyślizgnął mu się z palców? Dlatego – triumfalnie odparowała cios pewność – że jestem jednym z Jego palców.

Tak, śmierć to matka i kochanka, śmierć to pieszczotliwe dotknięcie Boga. Mój umysł nie wątpił w to, on to wiedział. Ale moje uczucia były słabe, chwiejne i nieufne. A moje wnętrzności nadal się buntowały; groziły ściągnięciem moich myśli i uczuć w prze­paść razem z trzystutonowym głazem, którym był dla nich świat. Pewność była tak daleka od moich wnętrzności, jak ja byłem odległy od tego, co spadało w przepaść, zbyt daleko ode mnie, żebym mógł tego jeszcze kiedykolwiek dotknąć.

Ale „to” nie jest wcale „tym”, tylko tobą, moja najdroższa córeczko, moje kochanie. Dokąd odchodzisz? Po jakich dalekich, ciemnych, pustych morzach się błąkasz? Dlaczego nie mogę iść z tobą? Gdzie ja jestem – bez ciebie, a tylko z dziurą w sercu, mającą twój kształt? Które z nas jest nigdzie? Jak daleko stąd do domu?

Pozwolono jej wrócić do domu na dzień czy dwa przed pój­ściem do szpitala na operację. Było to coś jak ostatni posiłek skazańca. Pojechaliśmy na zakupy – po zabawki, piżamę do szpitala, dziesiątki nieskończenie cennych drobiazgów, i przez cały czas jedna myśl wyciskała nam z oczu suche łzy: czy to jej ostatnie to? ostatnie tamto? Staraliśmy się, żeby ten dzień, być może jej ostatni normalny dzień, był idealny. Dziś może mieć wszystko, co zechce. Wiedzieliśmy, że książki tego nie pochwalają, ale książki nie mają córki, która być może umiera.

Nasze pozostałe dzieci nie rozumieją, dlaczego jesteśmy tacy zatroskani i milczący podczas tego jakby wakacyjnego dnia. Wiedzą o operacji, ale nie o bliskości śmierci. Oczywiście, im także kupujemy coś wyjątkowego i o nich też się martwimy. Czy trak­towaliśmy ich sprawiedliwie? (umieranie jednego dziecka i my­śli, które ono generuje, w jakiś sposób obejmują wszystkie dzieci). Czy nie stawialiśmy mniej ważnych spraw na pierwszym, a ważniejszych na drugim miejscu? Czy nie sprzeciwialiśmy się podstawowemu nakazowi etycznemu, kochając rzeczy i posługując się ludźmi zamiast na odwrót? Czy nie zapomnieliśmy, że to, co wydaje się zmieniać, rosnąć i poruszać tak szybko – nasze dzieci – jest tak naprawdę stałe i wieczne, a rzeczy, które wyda­ją nam się solidne i ważne – domy, samochody i przedmioty – są tak naprawdę ulotne, śmiertelne? Nie, oczywiście, że nie; jak wszyscy, oprócz szaleńczo mądrych ludzi, z przyzwyczajenia patrzyliśmy na świat do góry nogami, na lewą stronę, od końca. Bliskość śmierci to surowy, ale skuteczny nauczyciel. Drugiej lekcji udziela ona nie głowie, ale sercu: uczy je, jak nieskończenie cenną rzeczą jest życie. Kiedy każdy dro­biazg może być ostatnim, każdy drobiazg staje się czymś wielkim.

Następny obraz odciśnięty w mojej pa­mięci to widok matki koczującej na podło­dze w pokoju szpitalnym, tygodniami nieopuszczającej swojego dziecka w dzień i w nocy, cierpliwie (a nie jest cierpliwą osobą) znoszącej jej narzekanie, marudzenie i niegrzeczność, bo one też mogą być ostatnie.

Każde słowo i każdy jęk mają nieskończoną wartość. Nie dlatego, że są dobre, tylko dlatego, że są jej. Bo miłość wymaga, żeby z nią być. Dla miłości nawet szczęście nie jest tak cenne jak bycie razem. „Lepiej być nieszczęśliwym z nią niż szczęśliwym bez niej” – oto słowa miłości.

Było to łatwe i trudne. Drogocenność każdej chwili sprawiała, że było to łatwe, konieczne, nieuniknione. Ale przymus, by za­chowywać się normalnie, nie załamywać się, nie przekazywać córce strachu, sprawiał, że było to trudne, bardzo trudne.

Przed salą operacyjną usnęła w objęciach matki po podwójnej dawce wstępnej narkozy i w dwukrotnie dłuższym czasie niż przewidywano. Śpiewaliśmy jej i mówiliśmy do niej, kiedy spo­kojnie pogrążała się w drzemce, o wszystkich dobrych rzeczach w przeszłości i w przyszłości. Głos mi się załamał; spotkanie miłości i smutku powoduje zapłon, który łamie wiele rzeczy, na przykład serca i głosy. Mam nadzieję, że jej nie przeraziłem. Wreszcie usnęła i powierzyliśmy ją jej chirurgowi, jej przezna­czeniu i jej Bogu. Czy ostatni raz patrzyliśmy na nią z nadzieją? Czy ostatni raz widzieliśmy dwudziestoletnią twarz w jej pięcioletniej twarzycz­ce? A może nawet ostatni raz widzieliśmy ją żywą? Mimo zapew­nień lekarzy, stół operacyjny nie jest najbezpieczniejszym miej­scem na świecie.

Kiedy wreszcie skłoniła głowę i zamknęła powieki, było tak, jakby umarła dla nas w tej chwili, chociaż, oczywiście, rozum tłumaczył, że to tylko spodziewane działanie narkozy. A kiedy anestezjolog delikatnie wyjął jej nieruchome jak głaz ciało z mat­czynych objęć, w których zasnęła tak ufnie i niemal szczęśliwie, było w tym coś z rytualnej ofiary. Odwieziono ją na stole na kółkach i wydawało się, że anioł śmierci przyjął naszą ofiarę. A kie­dy stół zniknął za rogiem w sali operacyjnej i nie mogliśmy już odprowadzać go dalej, my także minęliśmy ostatni zakręt. Zro­biliśmy wszystko, co mogliśmy. Nasza praca się skończyła, po­zostawało tylko wierzyć i modlić się. Kiedy skończyła się nasza fizyczna rola, także nasze fizyczne siły się wyczerpały. Nie wal­czyliśmy dłużej, padliśmy sobie w objęcia i szlochaliśmy bez słów.

Nie pozostało nam nic, tylko błagać o odzyskanie naszego daru. Wiedzieliśmy trzy rzeczy: czyj to jest dar, jak nieskończe­nie jest cenny i jakimi jesteśmy żebrakami.

Nikt nigdy nie powiedział mi, jak niewiarygodnie podobnymi uczuciami są smutek i radość. Oba są wyczerpujące, otępiające, ponadczasowe, zaświatowe; jest to po prostu stan „bycia” bez dodawania czegokolwiek.

Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, że córka żyje, guz był łagod­ny i został całkowicie usunięty, uśmiechaliśmy się przez osiem godzin bez przerwy. Uśmiechaliśmy się do jej pięknego, żywego ciała. Było doskonale piękne, wręcz idealne. Wyglądało jak su­rowy indyk, z podpuchniętymi oczami, ogoloną głową, naszpikowane najrozmaitszymi rurkami; a jednak nikt nie wydawał mi się nigdy tak piękny jak ona. Niczego więcej nie było nam trzeba, nie było nic do dodania; była idealna. Było tak, jakbyśmy mieli całkiem nowe dziecko, nowe życie.

Jak szaleńczo blisko siebie na ziemi są granice nieba i piekła. Przed chwilą żyłem na krawędzi piekła, z mojego martwego ser­ca wypływały martwe myśli, a teraz nagle znalazłem się bliżej krawędzi nieba niż kiedykolwiek przedtem. Moje dziecko, które zaliczałem już do umarłych, ożyło; ten, kto był zgubiony, odnalazł się. Dzieliłem radość ojca syna marnotrawnego, pasterza znaj­dującego zabłąkaną owcę, a może nawet Boga Ojca, który rado­wał się ze zmartwychwstania swojego Syna. Daleki, ale prawdzi­wy promień słońca padł z nieba.

W świetle życia i śmierci, jakże dalekie stają się bliskie, drob­ne rzeczy dnia powszedniego, a jakże bliskie stają się dalekie, wielkie sprawy nocy! Czarne światło, którym śmierć oświeca życie, jest jasnym światłem, światłem oświecającym. Kraina umarłych, z której granic dopiero co wróciliśmy, udziela wielkiej łaski, daru widzenia, trzeciego oka, głębokości, metafizycznego prześwietlenia. Śmierć leży najgłębiej i dlatego uzdalnia miłość do tego, by wypowiedziała swoje słowo de profundis, z głęboko­ści, z największej głębi, jaka istnieje. Dodaje basso profundo do sopranu miłości i wszystko współdziała ze sobą w ostatecznej harmonii.

Śpiewajmy.

Tłum. M. Sobo­lewska

W: Pastores 70/1/2016





Pastores poleca