ANNA M. FASZCZOWA
(...) Radosne usposobienie Matki Teresy nie było naturalną zdolnością, jak się mogło zdawać, ale owocem jej uległości wobec Bożej woli. Smutek wiązała mocno z postawą odmówienia czegoś Jezusowi. A Jemu nigdy niczego nie odmówiła. W kwietniu 1942 roku (miała wtedy 32 lata) złożyła prywatny ślub, „żeby dać Bogu wszystko, o co poprosi – «Niczego Mu nie odmawiać»”. Przygotowało to ją do trudów, jakie czekały ją przez następne lata życia. Ale chyba nie spodziewała się tak wielkiego cierpienia.
Jak długo można wytrzymać taką próbę? Czy można kochać całe życie, czując się odrzuconym? Czy można służyć Bogu, którego się nie czuje, nie doświadcza w duszy Jego obecności, w którego wiara zwiędła? Matka Teresa bała się, że wewnętrzne cierpienie wyprowadzi ją z równowagi. A jednak, jak wspominają jej bliscy, znający ją na co dzień, w każdych okolicznościach – tak w sprzyjających, jak w trudnych – była osobą zrównoważoną, zawsze radosną, niepoddającą się przygnębieniu czy zmienności nastrojów. Tylko spowiednicy wiedzieli, jak wielka rezygnacja z siebie, jak ogromny heroizm kryje się za tym uśmiechem: „moja radość jest płaszczem, którym zakrywam pustkę i nędzę”. Pogodne usposobienie było rzeczywiście wielką łaską wynikającą ze zjednoczenia z Bogiem, choć Teresa tej jedności nie odczuwała. Promiennego ducha wymagała też od sióstr. „Nie pozwalaj, by szatan dostawał to, co w Tobie najlepsze. (...) Po prostu bądź radosna.”
Uśmiech, jakże piękny, wcale niewymuszony, pełen ciepła i miłości, widniał na jej twarzy, ponieważ przede wszystkim uśmiechała się dla i do Jezusa. Nawet przed Nim chciała ukryć mękę i ciemności swej duszy, by Go niczym nie martwić i sprawiać Mu radość. Zdecydowała i postanowienie to realizowała, że im więcej cierpienia dozna, tym słodszy będzie jej uśmiech dla Boga. Nie chodziło o jakieś ćwiczonko dla zaliczenia sprawności czy o przekonujący PR. Otaczająca i wypełniająca ją ciemność nie była jej ciemnością. To była ciemność Jezusa. Zjednoczona z Nim Matka Teresa miała udział w Jego opuszczeniu, bólu, ciemności i agonii. W tym Jego cierpieniu ona uśmiechała się do Niego, cierpiąc z Nim i będąc przy Nim. Miało to miejsce wewnątrz, w jej wierności i niedoświadczanym, choć realnym zjednoczeniu z Oblubieńcem, i miało to miejsce na zewnątrz, w posłudze wobec najbardziej opuszczonych i samotnych, którym niosła krzepiącą obecność i pociechę. (...)