Z początku nie wiedziałem, jak opisać Boże prowadzenie w moim życiu, jak ująć to, co jest ważne. Czy mam napisać, że słuchałem Boga czy raczej uciekałem przed Jego planami? Najbliższym mi obrazem oddającym zarówno przeszłość, jak i wybraną przeze mnie przyszłość, jest obraz mnie samego jako łódki na jeziorze. Wychowałem się w domu z tra­dycjami katolickimi. Wszyscy obowiązkowo uczestniczyliśmy w życiu religijnym. Dwa potężne "prądy powietrzne" towarzyszyły mi od dzie­ciństwa. Z jednej strony bycie ministrantem i sumienne wykonywanie swoich obowiązków, a z drugiej bójki, zaczepki i wiele głupich młodzieńczych pomysłów. Momentem przełomowym była dla mnie szkoła średnia. Poszedłem do jednej z najgorszych, jakie były, a mianowicie do Technikum Obróbki Skrawaniem przy FSS Polmo-SHL. Mieściła się między cmentarzem a aresztem śledczym przy ulicy właściwie określającej jej charakter - Peryferyjnej. W tym czasie złe prądy spychały mnie na mieliznę, a w pewnym momencie były to wystające ostre skały. Moje życie toczyło się wokół muzyki punk rockowej. Słuchałem jej na okrągło z przer­wami na sen i na szkołę, do której czasami starałem się dotrzeć. Chyba jakimś cudem i na granicy klasyfikacji obecności przechodziłem z klasy do klasy. Choć nie nosiłem irokeza ani nie miałem swojej załogi, to czułem się stuprocentowym punkiem. Moja walka przeciwko systemowi, prze­ciwko rodzinie, lekceważenie szkoły, bunt przeciw wszystkim, niena­wiść samego siebie i agresja wpisywała się w punkowe hasło no future. Bezsens życia i brak perspektyw na przyszłość właściwie opisują tamten czas. Jedynie muzyka dawała mi poczucie wolności i bycia tym, kim wydawało mi się, że chciałem być. Pomimo buntu, nigdy nie odrzuciłem Kościoła ani Boga. Raczej wyznaczałem swoje terytorium i granice. Bóg rządził w Kościele, podczas Mszy czy jakichś spotkań, a w momencie opuszczenia murów kościelnych ja byłem dla siebie sterem.

Kiedyś obiecałem znajomemu, że przyjdę do kościoła na odbywające się tam spotkanie. Wiele tygodni zwlekałem, ale pewnej kwietniowej śro­dy dotarłem. Tego dnia doszło do przełomu w moim życiu. Po raz pierwszy doświadczyłem tak bliskiej obecności Boga. Wyraźnie też zobaczyłem swój grzech i niegodność, żeby być blisko Niego. Twardy punkowiec ska­pi­tulował przed prawdziwą Wolnością i Mi­łością. Nie był to moment nawrócenia, bo i dzisiaj, i każdego dnia, muszę się nawracać i mierzyć ze swymi słabościami i przywarami. Ale na pewno był to punkt zwrotny w moim życiu i zmiana celu, do którego zmierzałem.

Dołączyłem do grupy modlitewno-ewangelizacyjnej w mojej parafii. Później rozpoczęło się tworzenie pierwszej Szkoły Nowej Ewangelizacji w Kielcach i zaangażowanie: współprowadzenie rekolekcji czy kursów ewangelizacyjnych.

Z perspektywy czasu widzę, jak Bóg oświetlał mi pojedyncze etapy, przez które chciał mnie prowadzić. Po maturze rozstałem się ze swoją dziewczyną, która była mi bardzo bliska. Czułem, że Bóg zaprasza mnie na inną drogę. Nie brałem pod uwagę pójścia do seminarium, bo chciałem ewangelizować. Seminaria diecezjalne kojarzyły mi się ze sztucznym i zakłamanym tworem. Uważałem, że klerycy, by osiągnąć swój cel w postaci święceń, muszą żyć w jakimś zakłamanym świecie, być nie tym, kim są, ale pokazywać się w taki sposób, jaki jest "mi­le widziany" przez wychowawców i rektora. Nie dałbym zupełnie ra­dy odnaleźć się w tym systemie. Musiało minąć około 10 lat, bym w wolności i bez przymusu napisał podanie o przyjęcie mnie do seminarium. Od­czytuję to jako wielką mądrość Boga. Jestem Mu wdzięczny za cierpli­wość i delikatność w prowadzeniu mnie tymi szlakami powołania.

Rozpocząłem świeckie studia teologiczne i zająłem się tworzeniem wspólnoty, która zajmowałaby się nową ewangelizacją. Założyliśmy Stowarzyszenie św. Pawła w Służbie Nowej Ewangelizacji, próbując też tworzyć zalążek wspólnoty życia. Następnym etapem po obronie magisterium na KUL-u było wstąpienie do zgromadzenia zajmującego się ewangelizacją przez środki społecznego komunikowania. W Towarzystwie Świętego Pawła spędziłem sześć lat. Ogólnie był to dla mnie trudny czas. To, co zostało umieszczone w Konstytucji Zgromadzenia, w sprawach dla mnie priorytetowych nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości. Zapał ewangelizacyjny został przygnieciony realiami zakonnymi. Najpierw były dwa lata w Lublinie, potem roczny nowicjat w Rzymie. Później nastąpił roczny pobyt w Częstochowie, w trakcie którego miałem poznać faktyczne zadania stawiane przed paulistami. W Edycji Świętego Pawła zajmowałem się tworzeniem bazy fotograficznej. Typowa praca w wydawnictwie... Perspektywa siedzenia za biurkiem jako ksiądz pracownik czy w przyszłości dyrektor była dla mnie nie do przyjęcia. W trakcie po­bytu w Częstochowie zacząłem sobie zadawać pytania o to, czy faktycznie moja obecność w tym miejscu jest wypełnianiem woli Bożej. Wróciłem do Lublina, gdzie kontynuowałem Studium Komunikacji i Dziennikarstwa. Równolegle rozpocząłem uzupełnianie przedmiotów pastoralnych, dołączając do Kursu V w Archidiecezjalnym Seminarium w Lublinie. Z racji wielu zajęć rok szybko minął, a pytania o powołanie zostały. Dałem sobie ostateczny czas na rozeznanie do końca VI roku. Gdy rozma­wiałem o swojej sytuacji z kilkoma zaufanymi księżmi, pojawił się też taki głos, żebym pozostał u paulistów do momentu ślubów wieczystych, a potem i święceń, i dopiero wtedy przeniósł się na przykład do diecezji. Zdecydowałem, że po zdaniu egzaminów odejdę ze Zgromadzenia. Była to trudna decyzja dla mnie i dla mojego otoczenia. Było to też szczere oddanie się Bogu i zgoda na to, w jaki sposób chce mnie prowadzić. Sześć lat u paulistów to ważny czas wielu pokus i oczyszczania intencji. Największym darem, jaki otrzymałem w tamtym okresie, były konkretne oso­by. Bóg stawia je w odpowiednim miejscu i czasie. One są światłami, któ­re rozjaśniają po­łączenie teraźniejszości z przyszłością. Po powrocie do stanu świeckiego zawierzyłem Bogu najbliższy rok, który miał zdefinio­wać ro­dzaj i miejsce realizacji me­go powołania.

Aby ten rok nie był tyl­ko cza­sem, który "po prostu" upłynie, wyjechałem do Ziemi Świętej jako wo­lon­tariusz. Najpierw pomagałem niepełnosprawnym dzieciom żydowskim i arabskim w Ain Karem, a pozostały czas spędziłem w klasztorze francisz­kańskim Emaus Qubeibeh w Autonomii Palestyńskiej.

Po powrocie do Polski Bóg dał mi ojca duchownego, który towarzyszył mi w czasie podejmowania życiowej decyzji wstąpienia do seminarium metropolitalnego w Warszawie. Święcenia otrzymałem, mając 37 lat. Jestem Bogu niezmiernie wdzięczny za to, w jaki sposób mnie przez te lata prowadził, za wskazanie mi bandery, pod którą mam płynąć podczas mego rejsu w kapłaństwie. Jego wezwanie jest dla mnie aktualne nie tylko w mo­mencie prób, ale i w codzienności: Duc in altum - wypłyń na głębię!

 

KS. TYTUS T. Z.

Pastores poleca