Nie mogło być inaczej. Po kilkugodzinnej burzy i całonocnej ulewie dzień ledwie wstał. Ani Giewontu, ani Gubałówki. Słowem - równina mazowiecka. Tak wyglądało tego majowego ranka Zakopane, przygniecione mokrą mgłą, kapiącym non stop deszczem.
"Czy ktoś już poszedł Jaworzynką?" - zagadnęłam osobę z TPN-u, która przy wejściu na szlaki wiodące na Gąsienicową zdawała się nie mieć za wiele pracy. "Tak, dwie osoby niedawno poszły." Po przejściu małego lasku, w miejscu, z którego na ogół odsłania się pierwszy etap trasy do pokonania, prosta konstatacja: siąpi, widać ledwie na kilkanaście metrów, beznadziejna kotara od góry do dołu.
Peleryna na plecak i w drogę. Przede mną nikogo, za mną też nie. Ale tylko przez chwilę, bo już z mgły wysunęły się dwie młode postacie; jakiś czas mijaliśmy się, on sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Nie da się szybko iść. Wilgoć, do tego dość ciepło, a tu kapota od góry, ochraniacze od dołu. Po chwili polar pod kapotą zaczyna wilgotnieć. Na moment przystanęłam i, nie wiem dlaczego, odwróciłam się. Na pobliskiej skałce coś się poruszyło. Sarenka! Z zadziwieniem przyglądała się dłuższą chwilę zielonemu stworkowi sunącemu niespiesznie dnem doliny, po czym wykonała parę płynnych ruchów i kolejna porcja mgły zamazała mi zupełnie jej zgrabną sylwetkę.
Po chwili minęła mnie para z może dwuletnim dzieckiem. Mały włożył rączkę w tatową dłoń i ściskając mocno białego misia w drugiej ruszył dzielnie kamiennymi schodkami pod górę. A na końcu tych schodków nic, bezkresny niewidoczny horyzont. Co to będzie?
Im wyżej, tym bardziej pejzaż przypomina Chełmońskiego... Po godzinie podobnie. I żadnych widoków na zmianę. Nawet kosówkowe szałaśniki, które mają zwyczaj o tej porze nieźle dokazywać, umilkły, jakby przybite nieciekawą aurą. Z "Betlejemką" i innymi znajomymi chatkami na Hali Gąsienicowej też kłopot. Raz są, raz ich nie ma. To samo z zielonym dachem Murowańca, którego zarys a to się pojawia, a to znika.
W schronisku turystów niewielu. Zajęci głównie monotematyczną rozmową i niecierpliwym wyglądaniem przez okno. Posiłek, odpoczynek i... w drogę. Z Zielonej Doliny Gąsienicowej dobiega coraz wyraźniejszy szum. Nawet stawki blisko szlaku jakby przybrały. "Słońce próbuje coś robić - żalę się w SMS-ie - ale nie wiem, czy sobie poradzi...". "Według prognozy powinno sobie poradzić..." - przychodzi odpowiedź.
Na rozstaju szlaków próbuję ocenić sytuację: ciemniej się zrobiło, no i ten wiatr, chyba za słaby, by mógł to "całe towarzystwo" zalegające w dolinie raz a dobrze przegnać. Wyraźnie słychać terkot "Sokoła". Wyleciał w taką pogodę? Przy zaciągniętej do samej ziemi kurtynie? Dowiaduję się później, że z Suchych Czub Kondrackich zabrał kontuzjowaną turystkę.
Znowu nic nie widać, nawet dolnej stacji wyciągu. Po chwili otula mnie tak gęsta mgła, że dostrzegam już tylko zarys kosówki. Niesamowite odczucie... Ktoś jednak zbiega z Kasprowego, ktoś dochodzi z boku. Co robić? Idę! Po kilkunastu minutach zaczyna wiać, a w niebie robią się nieśmiało dwie niewielkie dziury. Znów mocniejszy powiew i nagle, własnym oczom nie wierzę, na tle lazurowego nieba wyłania się Kościelec. I to w całej krasie! Teraz nawet nieuzbrojonym okiem można zobaczyć, jak dwóch dość szybko schodzi ze szczytu, a ktoś mozolnie pnie się pod górę. Niebo coraz szerzej pęka. Zaczyna się upał. Jest 14.30. Teraz odsłania się Karb z rzędem czarnych ludzików. Przy kłębiącym się potoku spotykam zawzięcie fotografującą parę. Ileż musieli tu czekać... Ona robi z ręki murawę roześmianych kaczeńców, on aparatem na statywie łapie Świnicę, Zadni Kościelec i okolice. Cieszymy się razem z cudów, które właśnie "się porobiły".
Jak zawsze tracę czas na wypatrywanie w Zielonym Stawie Gąsienicowym pstrągów dyżurujących blisko szlaku. Ale staw dzisiaj tak się iskrzy, że żadnej ryby nie zauważam. Dopiero w powrotnej drodze, gdy mgła opadnie na połowę stawu i uspokoi się toń, dojrzę większe i mniejsze sztuki. Tymczasem zza Karbu, nie do wiary, wyłania się chyba Żółta Turnia, jakby otulona zwiewnym muślinem. Ale bajka! Podchodzę wyżej nad Kurtkowiec. Trochę wieje. Lokuję się w osłoniętym kosówką wygodnym miejscu. Co tam na moim ulubionym czarnym szlaku...? Jest! Ciemna, drobna sylwetka samotnego wędrowca. Znów przykryła go mgła. Podchodzi pod Przełęcz Świnicką, może dojrzy Zadni Staw? A przed oczami mam niezmordowaną peregrynację mgieł - co za widowisko! W żlebach spadających po północnej stronie grani zalega jeszcze sporo śniegu. Niżej już tylko podziurawiona mocno biała kołderka... Dwójka turystów schodzących z Karbu przez chwilę zastanawia się, jak przesadzić potok. W końcu wybierają miejsce sporo poniżej szlaku.
Z tyłu, od Przełęczy Liliowe, zaczyna z powrotem na całą dolinę opadać biała, gęstniejąca zawiesina. Czas się ubrać i schodzić. Za Murowańcem przepuszczam sporą grupę młodzieży w żółtych chustach. Zauważają i góry, i ludzi. Też byli nad Zielonym Stawem. Są ciekawi, męczą przewodnika. Chyba złapali bakcyla.
W połowie drogi przez Boczań słońce czaruje i ujawnia cuda: na wprost dość dobrze widoczny Turbacz, Kiczora opadająca ku Przełęczy Knurowskiej, a potem długie pasmo Runka, Lubania, nieco dalej skałki Trzech Koron. W dole Polana Olczyska o wręcz niebywałym kolorze zieleni. Bardziej na lewo łatwo rozpoznawalna Babia Góra. Nad całym widnokręgiem rozsiadła się jasnoliliowa poświata. Kamienie na drodze do Kuźnic świecą się od wilgoci, mam wrażenie, że idę dnem potoku, nie szlakiem.
Góry... To wielki dar móc zakosztować ich widoku, dotknąć rozgrzanej skały, uchwycić szum smreków czy podziemnego strumienia, poczuć zapach budzonej wiosną ziemi, pierwszych kwiatów i ziół. Być gotowym na nieplanowane spotkania czy wspólne przejścia - coś od człowieka przyjąć i coś mu dać.
Ze wzruszeniem wspominam tych, którzy uczyli mnie stawiać mądrze w górach pierwsze kroki, a potem motywowali, gdy lenistwo ciała ściągało w dół. Odzywa się we mnie psalm z porannej liturgii: "Przyjdźcie i patrzcie na dzieła Boga".
AF