10 kwietnia 2010 tuż przed godz. 9.00 dochodziłem do warszawskiego klasztoru paulinów. Byłem umówiony z moim spowiednikiem, jak zawsze w wigilię święta Bożego Miłosierdzia. Gdy z nowym życiem wracałem Krakowskim Przedmieściem, w autobusie po raz pierwszy usłyszałem o śmierci. Jechało obok mnie rozbawione towarzystwo naśmiewające się głośno z wszystkiego i z wszystkich. Mniej więcej na wysokości Pałacu Prezydenckiego zadzwonił telefon najbardziej prowokacyjnie zachowującego się chłopaka: "Samolot się rozbił, he, he... Kaczory też zginęły? Ha, ha, ha! No dobra, dobra...". Chwilę później powtórzył to znajomym. Wszyscy parsknęli śmiechem. Byłem przekonany, że to głupi żart. Kolejny i niespecjalnie oryginalny, ale żeby wymyślać do tego fabułkę o katastrofie samolotu i śmierci? Nie mogłem się powstrzymać i, nie mając pojęcia, co w rzeczywistości się wydarzyło, rzuciłem: "Bardzo śmieszne. Ty też kiedyś umrzesz". Chłopak urwał, spojrzał na mnie, jakby mu tchu zabrakło, i coś burknął na odczepnego, ale powietrze z niego trochę zeszło. (...)
PAWEŁ KRZEMIŃSKI