Od kilku lat jestem w duszpasterstwie pozaparafialnym. Łatwiej czy gorzej? Niektórzy z wielkim przekonaniem mówią: "Ci, którzy są poza parafią, nie znają życia", "Co oni tak naprawdę wiedzą o duszpasterstwie?". W pierwszych latach kapłaństwa również tak myślałem. Przychodząc na parafię, zaangażowałem się z całą gorliwością neoprezbitera. Podejmowałem wszystkie obowiązki wikariuszowskie z wielką ochotą. Mało tego, wychodziłem z nowymi inicjatywami. Dużo spraw brałem na siebie. A do tego przejmowałem się biedą i zranieniami innych osób. Wydawało mi się, że wszystko mogę zrobić i że najlepiej będzie, jeśli zrobię to sam. Dodam, że było nas wtedy na plebanii sześciu młodych księży. Przekonany myślałem: "Ja muszę to zrobić", "Ja muszę tam iść", "Ja to najlepiej zrobię", "Jeśli ja tego nie podejmę, nikt inny o tym nawet nie wspomni". Była to nieokrzesana gorliwość młodego księdza, chęć służby czy raczej pycha? Na wiele pozwalał mi proboszcz. Często powtarzał: "Jesteś dorosły", "Jesteś księdzem jak ja". Bardzo mnie to umacniało w powołaniu. Dziś już wiem, że również w całe moje zaangażowanie "wkalkulował" on moje błędy. Nie brakowało ich. Przesiadywałem do późna w nocy z młodzieżą, mając nadzieję, że dzięki tym spotkaniom "wyjdą na ludzi". W swojej gorliwości, ale niestety bez perspektywicznego myślenia, brałem całą odpowiedzialność na siebie. Nie uczyłem młodych odpowiedzialności za jakieś dzieło. W trakcie różnych rozmów i planowania proboszcz używał określenia: "team duszpasterski". Miał na myśli księży i świeckich, podejmujących różne zadania w parafii. Przebywaliśmy i rozmawialiśmy ze sobą dość dużo. Widziałem, jak Pan Bóg "przyznawał" się do jedności, jaka między nami, księżmi, istniała. Każdy okazywał się inny, a ja byłem indywidualistą. Funkcjonowałem w teamie, ale jakby obok. (...)