Był rok 1986. Zdana matura w jednym ze śląskich liceów. Wyjazd na rekolekcje powołaniowe do jednego z seminariów misyjnych na Warmii. Wiele wzruszeń, uniesień i wielkie pragnienie stania się Bożym komandosem, który – nie bacząc na nic – głosi Dobrą Nowinę. Chciałem być jak owi świetlani misjonarze uparcie trwający na posterunku, za nic mający upał, chłód, niebezpieczeństwo. W ten sposób zostałem złowiony przez Jezusa. Od razu zgodziłem się na Jego propozycję. Wtedy jeszcze nieświadomy byłem niebezpieczeństw i trudów, które wpisane są w każdą ludzką drogę.
Nieświadomy też byłem swoich ograniczeń, słabości, kruchości glinianego naczynia, które już niedługo miało doznać głębokich pęknięć. Pójście za Jezusem oznaczało wówczas dla mnie bardziej pójście za Przygodą. Jak mogłem postąpić inaczej ja, wychowany na Trylogii, chłopak o szalonej głowie, którego koledzy przezywali „Bohun”?
Szybkie podanie i równie szybka odpowiedź o przyjęciu do zgromadzenia. Wyznaczono mi datę przyjazdu do nowicjatu i numer na bieliznę, by ułatwić pracę pralni. Pamiętam do dziś, że był to nr 700.
Nie oglądałem się wtedy za siebie. Nie pytałem o zdanie zdziwionych rodziców, choć gdzieś wyczuwałem ich dumę z mojej decyzji. Być może miałem nadzieję, że moja decyzja scementuje na nowo ich coraz gorsze i słabsze wzajemne relacje... Był jeszcze młodszy o 11 lat brat, wobec którego mam do dziś poczucie winy, że nawet nie zadałem sobie trudu, by go lepiej poznać. Do tej pory mało ze sobą rozmawiamy. To taki mój „pawłowy oścień”.
Na kursie było nas bardzo dużo, bo aż 72 młodych ludzi – najliczniejszy rocznik w powojennej historii zgromadzenia w Polsce. Dobrze zaczęliśmy. Towarzyszyło nam poczucie wspólnoty, identyfikacji ze zgromadzeniem, z ideą misyjną – tak mi się wtedy przynajmniej wydawało. Mistrzem nowicjatu był człowiek wymagający, który jednak potrafił nas wtedy porwać, ukazać ideał. Do dziś pamiętam jego słowa: „Jesteście Jezusowi. On też miał 72 uczniów, których posłał z Dobrą Nowiną”. Marzenie, iż wszyscy, jak jeden mąż, staniemy do święceń, że 72 uczniów po raz kolejny pójdzie na cały świat, szybko okazało się piękną iluzją. Po pół roku odeszli pierwsi z nas. Wtedy wydawało mi się, że powstała jakaś rana, jakieś pęknięcie na żywym organizmie, coś nie do pojęcia... Przecież jeszcze nie tak dawno z okazji obłóczyn wszyscy wraz z Mistrzem zgoliliśmy włosy, pieczętując niejako pakt braterstwa, wiecznej wierności. Byłby to zatem tylko wybryk losu? Potem śluby zakonne, studia filozoficzno-teologiczne i... dalsze odejścia kolegów. Do dzisiaj nie potrafię określić, co naprawdę czuję, gdy myślę o tym czasie.
Bardzo szybko trzeba było podejmować decyzje na całe życie. Zbliżały się śluby wieczyste, pisaliśmy prośbę o pierwsze przeznaczenia misyjne. Wtedy nietaktem było prosić o pozostanie w kraju. No bo jakże to! Przecież jesteśmy misjonarzami i to tymi z pierwszej linii frontu. Jednak tak mało wiedzieliśmy o wielkim świecie. Każdy zapewne układał sobie w głowie, co i gdzie będzie robił. Nie zdawałem sobie sprawy z te-
go, co mnie czeka, gdy bez zmrużenia oka pisałem, że chcę pracować
w Angoli. Mówiono jedynie, że to trudna misja, że toczy się tam wojna. A dla mnie był to wprost wymarzony teren, by się sprawdzić, by samemu sobie i innym pokazać, że podołam. Teraz wiem, że to efekt mojego wychowania w domu i pewnego fatalnego zdarzenia z dzieciństwa. Budowaliśmy dom, miałem wtedy może 12 czy 13 lat. Przyjechał transport cegieł, które wraz z kolegą rozładowywałem. Zbiliśmy kilka z nich. Rodzice, prości ludzie, nazwali mnie wtedy psują i nieudacznikiem. Od tego czasu stawiałem sobie trudne zadania, aby udowodnić sobie, że dam radę, aby ktoś wreszcie to zauważył. Zaciskałem zęby i „robiłem”. Nikt nie zauważał. Do dziś z tym się borykam i choć już rozumiem mój problem, to przecież źle mi z tym.
Po święceniach kapłańskich i prymicjach wyjechałem na dwa lata na Słowację do pracy duszpasterskiej. Pracowałem z moim starszym współbratem Słowakiem w uroczej parafii na Spiszu. Był to dobry czas, zasmakowałem wtedy w kapłaństwie. Ludzie okazali się fantastyczni, cierpliwi, wybaczali mi niezliczone błędy językowe i nie tylko. Wszedłem kiedyś w koloratce do sklepu mięsnego i poprosiłem o dwa kg wołowiny, a tu śmiech. Bo po słowacku „wołowina” to „głupota”. Dwa lata minęły szybko, nadszedł czas pożegnań. Przychodziły całe grupy parafian, aby życzyć mi wszystkiego dobrego na misjach.
Wyjechałem do Portugalii na kurs języka. Chodząc po wąskich uliczkach lizbońskiej Alfamy, czułem już gorący powiew mojej wymarzonej Afryki. Spotykałem wielu Angolańczyków, którzy opowiadali o swojej ziemi, ludziach, radościach i wojnie. Tym bardziej wyglądałem dnia wyjazdu. I nareszcie – lotnisko w Lizbonie, niecierpliwe uściski dłoni na pożegnanie, noc w samolocie i Luanda, stolica Angoli. Zastałem wszystko całkiem inne... Nic nie przystawało do moich wyobrażeń o Afryce. Niesamowicie gorąco, brudno, czuć było w powietrzu wielką prowizorkę. Afryka! Dotarło do mnie, że ta ziemia ma inny kolor i inaczej pachnie.
I ludzie, którzy tak bardzo pasowali do tego krajobrazu po bitwie, cierpliwi, nieruchomi... To oni okazali się wielką przygodą, którą być może jeszcze kiedyś będę mógł kontynuować. I tak nastał dzień pierwszy... Gdzieś pojawił się strach przed malarią, o której tyle się nasłuchaliśmy. Każde brzęczenie komara zapowiadało zbliżanie się cichego zabójcy. Szybko jednak wpadłem w wir codzienności: nowe wyzwania, ludzie, odprawianie Mszy, spowiedzi. A wokół wszystko nowe, fascynujące... Czułem, jak Afryka przenika do mego serca. Kocham Afrykę – powtarzałem, nie wiedząc o niej jeszcze prawie nic, nieświadom bólu, cierpienia i rozczarowań. Dziś mogę powiedzieć, że kocham Afrykę, bo przyprowadziła mnie do mnie samego. Kocham Afrykę, bo jadąc tam z Dobrą Nowiną, zostałem obdarowany o wiele bardziej, niż sam obdarowałem. Kocham Afrykę, bo tam rozpadła się moja cokołowa zimna wiara, bo tam wraz z malarią nabawiłem się wiary pytającej, takiej, która się chwieje, przechodzi przez ogień wątpliwości, wiary, która żyje. Bóg przez Afrykę uratował mi życie.
W pewnym momencie zacząłem się straszliwie wewnętrznie miotać, nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Zostawiłem proboszczowanie wielkiej luandzkiej parafii, nowo wybudowany kościół i mimo pogarszającego się zdrowia (ciągłe malarie), wróciłem do interioru, na granicę z Kongiem. Zastałem tam wojnę, ataki, niepewność jutra. Misja potrzebowała przebudowy, więc zakasałem rękawy i... do boju. Przyszła kolejna malaria. Najgorsze były bezsenne noce, taki swego rodzaju letarg, rzeka myśli, jakby przepływająca przeze mnie wielka czarna woda. Wszystko traciło sens, dopadła mnie totalna depresja zwielokrotniona przez leki przeciwmalaryczne. Pojawiło się wołanie do Boga, że jest bezlitosny, a świat, który wyszedł z Jego ręki, to bubel: „Daj mi wreszcie spokój, Tyranie, możesz mnie nawet zepchnąć do otchłani, ale odczep się”. Gdzieś poprzez malaryczne majaki przebijała się świadomość, że za chwilę naprawdę dotknę sobą piekła, że jeśli nie poproszę o ratunek, to zostanę tam na zawsze. Minęła gorączka, zacząłem jakoś funkcjonować. Czując jakiś wewnętrzny nakaz, poszedłem do naszej misyjnej rupieciarni. I nagle wybuch. Odrzuciło mnie na jakąś skrzynię. Wszędzie krew. Zobaczyłem swój łokieć bez mięśni... Skąd tyle krwi? – pomyślałem. Nie wiedziałem, że szrapnel prawie przeciął mi tętnicę szyjną. No, ale „prawie” robi różnicę. Potem męcząca podróż do felczera 200 km i wielkie pragnienie. Chciało mi się pić tak potwornie, że byłbym w stanie wypić cokolwiek... Przypominając sobie po latach to pragnienie, pytam siebie, czy odczuwałem kie-
dyś podobne pragnienie Boga. Nie wiem.
W dwa dni po wypadku byłem w Luandzie. Potem jeszcze operacja
w Centralnym Szpitalu Wojskowym, składanie złamanych kości. Czułem bezsens tego wszystkiego, wielką pustkę, wszedłem w czarny tunel. Nie wiem nawet, czy byłem w stanie podziękować tym wszystkim, którzy wtedy obok mnie trwali, a bez których pomocy pewnie bym nie przeżył. Robię to poniekąd teraz, po latach. Dziękuję!
Przyleciałem do Warszawy po długim, niekończącym się dla mnie locie. Było zimno, minus 8° C, termiczny szok po gorącej Afryce. Dzięki przyjaciołom znalazłem się szybko w szpitalu w Gdyni, by leczyć skutki wybuchu. Badania, leczenie i... wykryto u mnie raka. Operacja, potem mozolne dochodzenie do siebie. Przeszedłem różne terapie. Dziś ponoć jestem już „na prostej”, co wcale nie znaczy, że nie szukam po omacku drogi przed sobą, że wszystko jest dla mnie jasne. Nie wpadam też
w żadne duchowe uniesienia. Teraz już wiem, że to, co się nie chwieje, jest – jak mówi ks. Thomáš Halík – nietrwałe, pozbawione wagi i znaczenia. Wiem też, że moje kapłaństwo jest ciągłym wyruszaniem w drogę, ciągłym dojrzewaniem, uczeniem się człowieka – tego drugiego, a przede wszystkim siebie.
L. P.