Znów zbliża się dzień, w którym podczas nieszporów maryjnych za przyczyną bł. o. Stanisława Papczyńskiego będziemy się modlić "o cud życia". Tak to chyba trzeba nazwać. Kiedy zbliża się termin nabożeństwa w naszej parafii, powraca za każdym razem do mnie pytanie, dlaczego zostałem skierowany przez swoich przełożonych do tego miasta i do tych ludzi, a nie gdzie indziej. I dlaczego wciąż, gdzieś jakby w tle mojego życia, pojawia się osoba Maryi, Matki Jezusa. Kiedy tu szedłem, nie za wiele rozumiałem. Nie oznacza to, że teraz, po kilku miesiącach pracy w rozbudowującej się parafii, gdzie przybywa bloków i młodych małżeństw, rozumiem więcej. Właściwie to nic nie rozumiem. Zdaję się jednak w mojej posłudze na wolę Pana Boga, który poprzez posłanie mnie właśnie tutaj czegoś chce dokonać w tej społeczności parafialnej.
Kiedy tu się przenosiłem, czułem żal, że zostawiam to, co przez ostatnie lata było moją radością. Tworzyłem wiele rzeczy. Zaznałem porażek, które strasznie bolały, nie dawały spokoju, ale uczyły mnie tego, co w życiu ważne. Odnosiłem też sukcesy, które niesamowicie mnie cieszyły. To normalne. Jedną z wielu takich radości była niedzielna Msza święta z przedszkolakami, które tak prosto przyjmowały Jezusa i to, co o Nim mówiłem. Bez wielkich słów, tak jak tylko dziecko potrafi zrozumieć. I to pożegnanie z rodzinami, zwłaszcza tymi, którym pomogłem - tak przynajmniej one uważają - zaadoptować dziecko, w sumie pięcioro dzieci. Nic wielkiego z tymi ludźmi nie robiłem, tylko w pewnym momencie ich i swojego życia na którymś ze spotkań modlitewnych powiedziałem, że może Pan Bóg oczekuje od nich czegoś większego, a zarazem innego, niż tylko in vitro. Tak już byli zdesperowani w podejmowanych próbach posiadania dziecka, że nawet myśli tego rodzaju krążyły im po głowie, a przecież poprzez ruch oazowy związani byli mocno z nauką Kościoła. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po roku od tamtego spotkania przyszli po opinie o sobie. Najpierw jedno małżeństwo, potem następne i jeszcze kolejne. Widziałem, jak przeze mnie, słabego i grzesznego człowieka, Pan Bóg działa w ich życiu. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że były to takie Jego sygnały dla mnie, takie Jego prowadzenie, uczenie mnie, że są rzeczy ważniejsze i potrzebniejsze, że On ma swój plan dla mnie. Więcej, ma ten plan także dla innych, wobec których ja mam być tylko narzędziem w Jego rękach. Wiele się wtedy nauczyłem i chwała Panu za to, bo dzisiaj znam swoje możliwości i wiem, po co to wszystko było mi potrzebne.
(...)