Zbiór tak rozmaitych tekstów (na co wskazuje już podtytuł Od wiersza do traktatu) daje nam niekłamaną przyjemność poznawania człowieka błyskotliwego, głębokiego i twórczego, a przy tym twardo stąpającego po ziemi. Spotykamy zatem kogoś, komu „myśl o Bogu sprawia (...) potężną radość”; małego Jerziczka, którego babcia w grubych brylach modliła się na głos przy stole w kuchni; kleryka, którego ojciec „miał szansę pozostać kierownikiem kopalnianego działu pracy i płacy, gdyby syn przerwał «naukę na księdza»”, ale się nie ugiął; księdza, który pochylając się nad Ewangelią o tych, co o Jezusie mówili „żarłok i pijak”, z prostotą i szczerością stwierdza: „Ciemność, zawiść, jad – może ich być we mnie pod dostatkiem. Nieufność wobec samego siebie – oto lekcja tej Ewangelii”. Ale także znawcę teologii Benedykta XVI, który potrafi – nie tylko w nagradzanej trylogii Teologia Benedicta – przekładać słowa genialnego papieża-teologa na język zrozumiały dla nas, żyjących tu i teraz, wskazując na ich podstawie nie tylko „Kaj my som?”, ale także „kierunek, w którym to wszystko powinno iść”. I wrażliwego na język poetę, tworzącego pojemne, wymowne neologizmy, jak „sepsokultura” czy „popreligia”. I ciętego publicystę, niewahającego się jasno i bezpośrednio wyrażać swoich poglądów, demaskującego diabła „w modernizacyjnej masce”, wnikliwie obserwującego naszą współczesność (jak w wierszu Przez szybę starbusia), czytającego współczesną literaturę, by wiedzieć, „czym żyje i jak pulsuje moja ziemia”, która często okazuje się regio dissimilitudinis, „krainą niepodobieństwa”, gdzie wszystko jest „inaczej niż chciał Stwórca”. I duszpasterza, przekonanego, że „możliwy jest dialog jako wywiedziona z miłości próba dotarcia do umysłów i serc uwiedzionych przez bezbożne ideologie”, że „katolicyzm jest syntezą tego, co duchowe, i tego, co materialne, niebieskie i ziemskie, żeńskie i męskie, rozumne i zmysłowe” i że „[z] Kościołem jest jak z księżycem. (...) pełno w nim brudu (...) a przecież świeci i będzie świecił, bo źródło światła jest poza nim. Z Boga”. Właściwie można podsumować lekturę jednym słowem – uczta. Ale nie taka, którą się rozkoszujemy, aby potem wrócić do dawnego życia, lecz którą spożywamy, aby mocą tego pokarmu iść dalej, sięgać wyżej, widzieć więcej. Aby na koniec zrozumieć, że „żyć” znaczy „być dotykanym przez Boga-Miłość”. I aby stać się współpracownikiem Boga, który działa „dyskretnie, w małych rzeczach, w słabości. Ziarenko gorczycy, wdowi grosz, więdnąca lilia i wróbel za asa, łagodny powiew, słabych Dwunastu...”, i który sprawi, że „każda kropla mojej krwi, potu, łez, bólu, dobra zostanie ocalona. Że to nie pójdzie wszystko do kompostu historii. Czyli: warto”.
ms