Józef pochodzi z Egiptu. Jest synem jednego ze znanych kairskich imamów. Gdy przeszedł na chrześcijaństwo, ojciec własnoręcznie przypalał mu stopy, by wyrzekł się tej – jak mówił – bezecnej wiary. Syn nie ustąpił.


Monikę z Augustynem poznałam w jednej z rzymskich restau­racji. On, inżynier, pracował tam jako kelner, ona, nauczycielka, pomagała w kuchni i sprzątała. Emigracja i degradacja społecz­na były ceną, jaką zapłacili za swą wiarę w Chrystusa. Wcześniej wszelkie kontakty zerwała z nimi bliższa i dalsza rodzina. Zosta­li wydziedziczeni po tym, jak matka Moniki znalazła u niej w łóżku, pod materacem, Biblię. Ta mocno sczytana książka była dowodem niewybaczalnej winy. Była też drogą, która poprowa­dziła ją i jej męża na spotkanie z Jezusem. Przez lata, tak samo jak ich bliscy, praktykowali w Algierii islam. Swoje dzieci posy­łali na modlitwy do meczetu. Potem przyszedł niespodziewany dar w postaci zakazanej w tym kraju Biblii i noce spędzone nad jej lekturą. Pismo Święte dostali w prezencie od Włoszki, która przez kilka miesięcy pracowała w firmie Augustyna. Wówczas nazywał się jeszcze Muhammed.

„Najpierw zwyciężyła zwykła ciekawość, by poznać zakazany owoc. Potem natrafiłem na frag­menty mówiące o bezinteresownej miłości, przebaczeniu i ko­nieczności służby. To mnie zachwyciło, ponieważ było w całko­witej opozycji do tego, czego naucza islam” – wspomina Augu­styn. Żona długi czas o niczym nie wiedziała. Gdy po kilku latach jej o tym powiedział, wyznała, że sama od pewnego czasu chodzi na spotkania modlitewne do wspólnoty chrześcijan. Poszła tam pociągnięta ich świadectwem służby wśród ludzi ulicy. Byli wśród nich rodzice dzieci, których uczyła – odrzuceni przez lokalną społeczność, niewidzialni, pozostawieni bez pomocy. „Musieli­śmy uciekać z Algierii, gdy policja religijna złapała nas po jednym ze spotkań modlitewnych i wtrąciła do aresztu za to, że jako muzułmanie chodziliśmy do kościoła” – wspominają. To było przestępstwo karane śmiercią. Wolność odzyskali dzięki wysokiej łapówce wręczonej wysokiemu rangą policjantowi. Poszła na nią znaczna część ich majątku, w tym cała zbierana latami biżuteria żony. Zanim wyemigrowali, przyjęli potajemnie chrzest. Imiona wybrali zachwyceni lekturą Wyznań św. Augustyna. Była to druga po Biblii książka chrześcijańska, jaką przeczytali. Przyję­li włoskie obywatelstwo i w Rzymie ułożyli sobie życie. Ich dzie­ci nie znają nikogo z rodziny.

Powrót do Algierii oznacza dla nich śmierć za zdradę islamu. Najstarszy brat Augustyna ślubował, że własnoręcznie zabije ich jako odstępców. Gdy pytam, czego im najbardziej brakuje z dawnego życia, długo milczą. „Chciała­bym móc uściskać moich starych rodziców” – szepce Monika. W jej oczach pojawiają się łzy, gdy mówi: „Gdyby zobaczyli swe wnuki i to, jak bardzo, mimo niedostatku, jesteśmy szczęśliwi, pewno by nam już dawno wybaczyli. Nie przekonam się jednak nigdy o tym, ponieważ policja religijna zawsze będzie w nas widzieć zdrajców”.

Józef pochodzi z Egiptu. Jest synem jednego ze znanych ka­irskich imamów. Gdy przeszedł na chrześcijaństwo, ojciec wła­snoręcznie przypalał mu stopy, by wyrzekł się tej – jak mówił – bezecnej wiary. Syn nie ustąpił. Dzięki pomocy kolegi z dzieciństwa udało mu się uciec z piwnicy, w której był więziony. Z tru­dem mógł przejść kilka kroków, ponieważ jego nogi przypomi­nały jedną wielką ranę. Szerokie blizny wciąż świadczą o tym, co przeżył. Widać je też na przedramionach i na szyi. Schronienie znalazł w protestanckiej wspólnocie. Znaleźli mu lekarza, opa­trywali rany, karmili, a potem pomogli opuścić kraj. Ojciec z braćmi szukają go po dziś dzień, mimo że upłynęło już kilka dobrych lat. Dlatego też zmienił nie tylko imię, ale i nazwisko i nie utrzymuje żadnych kontaktów z rodakami z Egiptu, by przez przypadek nie spotkać kogoś znajomego.

Do kościoła w Kairze pierwszy raz zaszedł wiedziony ciekawością. Chciał zobaczyć to miejsce, o którym tyle złego mówił jego ojciec. Spotkał tam star­szego franciszkanina. Miał on dla niego czas i przy kolejnych okazjach cierpliwie odpowiadał na tysiące jego pytań, dawał kolejne książki, a w końcu go ochrzcił. Nie stało się to od razu. Był to długi proces. „Gdybym wyznał na torturach nazwisko tego księdza, już dawno by nie żył. Mój ojciec by mu nie przepuścił takiej obrazy” – podkreśla.

Ożenił się z Włoszką o marokańskich korzeniach. Mają pięcioro dzieci. „Jezus uczynił mnie wolnym człowiekiem, wiem jednak, że nałożona na mnie fatwa nigdy się nie skończy i kiedyś mnie zabiją. Jednak do tego dnia cieszę się rodziną i życiem, które Bóg nam daje, bo to w Jego rękach jesteśmy” –podkreśla.

Siedzę z Martą w kawiarence przy Panteonie. Kiedy przyglą­dam się mojej rozmówczyni, trudno mi uwierzyć, że zupełnie niedawno świat mógł podziwiać tylko jej oczy, a resztę spowija­ła czarna burka. Modne dżinsy, buty na obcasie i kolorowa bluzka sprawiają, że niczym nie wyróżnia się z rzeszy turystów. Ponad 10 temu uciekła wraz z mężem z rządzonego przez talibów Afganistanu. Jej starsza siostra została przez nich ukamienowa­na za zbyt wyuzdany strój. Jej burka była zbyt krótka. O tym okresie nie chce mówić. Najpierw mieszkali w Niemczech i we Francji, potem przeprowadzili się na północ Włoch. Tam Marta poznała dwie rodziny z Drogi Neokatechumenalnej. Mieszkały po sąsiedzku. Gdy mąż był w pracy, a ona zajmowała się dziećmi w domu, sąsiadki pomogły jej się zaaklimatyzować, uczyły, gdzie robić zakupy, wprowadzały w tajniki włoskiej kuchni. A potem przyszło pierwsze Boże Narodzenie, na które sąsiedzi zaprosili całą ich rodzinę, i kolejne święta.

„Nawet nie wiem, kiedy to się stało, że zapragnęłam bardziej poznać Jezusa, chciałam zobaczyć, skąd ci ludzie czerpią tyle szczęścia, miłości i radości. Gdy po­wiedziałam o tym mężowi, który też przecież do nich chodził w gościnę, zbił mnie do nieprzytomności, przypominając, że jesteśmy muzułmanami” – wspomina.

Przez kilka kolejnych lat wszystko, co działo się w jej sercu, ukrywała. Do kościoła, cią­gnięta tęsknotą, zachodziła, gdy mąż był w pracy, dobrze spraw­dzając, czy nikt znajomy jej nie widzi i mu nie doniesie. Potem przyszła tragedia: wypadek na budowie i śmierć jej męża. Pra­cował nielegalnie. Nie dostała żadnego odszkodowania i straciła jedyne źródło dochodu. Sama nigdy nie pracowała, a dzieci trzeba było jakoś wykarmić. „Koledzy męża przypomnieli mi jedynie, że mam być wierna jego pamięci. Konkretną pomoc dostałam od sąsiadów i to dzięki nim ostatecznie dotarłam do Chrystusa” – mówi.

Chrzest wspomina jako najpiękniejszy dzień w życiu. Wówczas też po raz pierwszy publicznie zdjęła burkę. „Jestem szczęśliwa, choć nie jest mi łatwo. Moja decyzja spra­wiła, że spotkałam się z potępieniem w środowisku miejscowych muzułmanów. Okazało się, że niby mieszkamy w Europie, ale uprzedzenia zabraliśmy ze sobą ze środowisk, w których wyro­śliśmy. Nawet we Włoszech wciąż, niestety, jest tak, że muzuł­manin przyjmujący chrzest musi ukrywać swą wiarę, podczas gdy chrześcijanin przechodzący na islam może o tym z dumą opowiadać na wszystkie strony” – dodaje.

Potwierdzeniem tych słów jest najgłośniejszy chrzest ostatnich lat, który sprawił, że Benedykta XVI oskarżono o prowokację wobec islamu. W czasie liturgii Wigilii Paschalnej w Watykanie w 2008 roku ten papież bowiem ośmielił się ochrzcić pochodzą­cego z Egiptu islamskiego dziennikarza, Magdiego Allama. Z różnych środowisk kościelnych podniosły się wówczas głosy, że lepiej by było, gdyby ochrzcił się on we własnej parafii i bez kamer. Głosy podobne do tych rozbrzmiewających obecnie, że Ewangelię można głosić wszystkim – byle nie żydom i muzuł­manom, bo po co się narażać, a zarazem kogoś prowokować. We Włoszech konwersje z islamu wciąż są tematem tabu. Nie można nawet uzyskać informacji, ile takich chrztów dokonuje się w cią­gu roku. Papież postawił wówczas na racje wiary, a nie politycz­no-dyplomatyczne. Pokazał, że wolność religijna jest niezbywal­nym prawem człowieka i że wciąż na nowo trzeba o to zabiegać. Nie idzie to w parze z katakumbowymi konwertytami, do których próbuje się często sprowadzić pochodzących z islamu chrześcijan.

Pochodzący z Egiptu o. Samir Khalil Samir, islamolog z Papie­skiego Instytutu Wschodniego, opowiadał mi o kilku sytuacjach, w których muzułmanie bezskutecznie szukali księdza gotowego ich ochrzcić. Przypomina mi się tu moja rozmowa z Magdim, tuż po jego głośnym chrzcie. Przyjął na nim imię Cristiano, czyli chrześcijanin. Mówił mi wówczas, że „każdy z nas powinien kroczyć drogą prawdy, wolności i poszanowania każdego życia. Z podniesionym czołem świadczyć o tym, w co wierzy. A tego się nie da rady robić w katakumbach. Trzeba wyjść na powierzchnię. W przeciwnym wypadku będziemy skończeni jako cywilizacja Zachodu”. Minęła prawie dekada, a te słowa – choć sam Magdi od wspólnoty z Kościołem odszedł – nic a nic nie straciły na swej aktualności. Pociąga odważne chrześcijaństwo, a nie chrześci­jaństwo poprawne politycznie.

W: Pastores 72/3/2016


Pastores poleca