Jeśli nie będę potrafił odczytywać boskiego sensu codzienności, przestanę stąpać po ziemi i stanę się odrealnionym duchownym. Będę żył, jakby Bóg nie istniał. To jedna z najgorszych rzeczy, która mogłaby się przydarzyć duchownemu. Noszenie habitu, sutanny czy piastowanie tytułów kościelnych niczego wtedy nie zmieni. Albo będę ślizgał się po powierzchni, albo żył na głębinach rzeczywistości i spotykał z bliska Boga, który tłumaczy mi sens wszystkiego. Prawdą jest, co napisał Tomasz Merton, że „Bóg to centrum, które jest wszędzie, a którego obwodu nie ma nigdzie...”. Lecz rację ma także Tomáš Halík, że jest jedno „miejsce”, w którym Boga nie ma: „Bóg nie mieszka na powierzchni”. Brewiarzowe psalmy pomagają mi wierzyć, że Boga znajdę wysoko w górze i na samym dole – w przepaściach mojego błądzenia, nawet w ciemnej dolinie zwątpień i niewiary (Ps 139,8--12). Nie znajdę Go jednak „na powierzchni”. Kto żyje na powierzchni, ten Boga ani nie widzi, ani nie spotyka. Powierzchowność zabija życie duchowe, a bogiem czyni to, co zmysłowe. Ludzie powierzchowni, także „religijni”, nie spotykają Boga, chociaż wydaje im się, że jest inaczej. Ciągle się z Nim rozmijają i dlatego pozostają najbardziej odrealnieni – jak uczeni w Piśmie, którzy wyglądali codziennie Mesjasza, a rozmijali się z Nim, „ocierając” się o Niego: nie byli zdolni rozpoznać Go, chociaż był tuż, tuż, z nimi się modlił, rozmawiał, jadł. Można być uczonym w Piśmie i pozostawać analfabetą duchowym, niezdolnym do odczytywania sensu, który Bóg „ukrył” w głębinach bieżących wydarzeń.