Gdy na Górze Błogosławieństw Jezus wypowiedział słowo „sprawiedliwość” (dikaiosyne), po raz pierwszy na ziemi zabrzmiało ono wiarygodnie. W żadnych innych ustach, ani przedtem ani potem, nie wybrzmiało tak samo prawdziwie. Wielu zjadaczy chleba chętnie powołuje się na sprawiedliwość, próbując uczynić z niej swoją własność, tarczę, sztandar czy osobisty dowód tożsamości.
Te niedobre zapędy nie omijają także nas, ludzi Kościoła. Musimy uznać, że tylko w ustach Jezusa, Jedynie Sprawiedliwego, słowo „sprawiedliwość” brzmi krystalicznie czysto i wiarygodnie. W naszych natomiast zawsze wiarygodnie będą brzmiały słowa: „Nie pozywaj przed sąd swojego sługi, bo nikt żyjący nie jest sprawiedliwy przed Tobą” (Ps 143,2).
Póki mamy czas, otwierajmy częściej Ewangelię według św. Mateusza na piątym rozdziale i przeglądajmy się w błogosławieństwach Jezusa jak w lustrze, aby spotkać się „twarzą twarz” ze swoją duszą i pytać: Czego w życiu najbardziej łaknę? Jeśli obecnie cierpię, to dlaczego? Czy dlatego, że dzielę los uczciwych i sprawiedliwych? A może dlatego, że sumienie prześladuje mnie za moją nieprawość?
Trudne błogosławieństwo
Gdy zaczynam czytać piąty rozdział Mateuszowej Ewangelii, moja wyobraźnia natychmiast się ożywia. Mam ochotę wcisnąć się w tłum ludzi i razem z nimi pchać się do przodu, stanąć jak najbliżej Jezusa na górze, spotkać się z Jego spojrzeniem i usłyszeć, jak mówi: „Błogosławieni...”. Potem obserwować z bliska reakcje ludzi i słuchać, co mówią. Moja wyobraźnia podpowiada mi, że nie wszyscy słuchacze wpadli w uniesienie. Sądzę, że wpierw zapadła głęboka cisza, a potem dały się słyszeć głosy entuzjazmu... i pomrukiwania. Zastanawiam się, czego było więcej w tłumie: oczarowania czy rozczarowania Rabbim, zdumienia czy zawodu, nadziei czy zwątpienia. Przecież tam na górze pchali się i lgnęli do Niego ci „z ostatnich miejsc”, którzy już dosyć mieli czekania na Boskie zmiłowanie, dosyć poniżenia i nękania tylko dlatego, że upominali się o sprawiedliwość. Tymczasem On, widząc ich obolałe i zniecierpliwione serca, mówi do nich: „Jakże szczęśliwi (makarioi) jesteście...”. Widział ich nie jak ktoś, kto się przygląda zewnętrznie ludzkiej masie. Widział, przenikając stan ducha każdego z osobna. Poznawał ich troski, biedę i nędzę. Wywoływał „po imieniu”, osobiście: ubogich, cichych, płaczących, złaknionych sprawiedliwości i mówił: „Jakże szczęśliwi jesteście...”.
Konsternacja. Przecież przyszli do Niego z nadzieją na zmianę. Wreszcie pojawił się Ktoś, kto przemawiał inaczej niż uczeni w Piśmie, dokonywał cudów, wyrzucał złe duchy, trzymał z ubogimi i grzesznikami, kochał obrzeża i margines Izraela. Wreszcie ostatni mogli poczuć się pierwszymi. Lgnęli do Niego, bo czuli całym sobą, że On nie tylko do nich mówił, ale także ich słuchał. Nie tylko nauczał z mocą, jak nikt inny, ale żył jak nikt inny. Jego szaty miały zapach nie świątynnego kadzidła, ale ich galilejskich domów, zapach ich biedy i zmartwień. „Pachnął” naturalnie – człowieczeństwem. Co więcej, „pachnął” Bogiem, Jedynym Sprawiedliwym. „Pachnął” człowieczeństwem, ponieważ „pachnął” Bogiem. Był dla nich jak Nowy Mojżesz, większy od Mojżesza. Kiedy przemawiał, czuli, jakby byli wyprowadzani z Egiptu: zgarbieni się prostowali, uciemiężeni lżej oddychali, smutni pogodnieli, biedni czuli się zauważeni, a skrzywdzeni zrozumiani. Czuli się przy Nim wolni, a na horyzoncie pojawiała się ziemia obiecana także im. Właśnie dlatego „wdrapali się” za Nim na górę. Ta góra była dla nich jak nowy Synaj. Spodziewali się, że Nowy Mojżesz zdejmie z nich niesprawiedliwe brzemię. A tymczasem nic z tego. Usłyszeli wprawdzie obietnice, ale dziwne i trudne. Przyobiecał, że może uczynić ich szczęśliwymi w ich słabości. Ich los, który dyskredytował ich w oczach świata, nazwał błogosławieństwem. Jak to rozumieć? (...)
KRZYSZTOF WONS SDS