Z wykształcenia jestem technikiem i kierowcą pojazdów samochodowych, a moim marzeniem było zostać zawodowym kierowcą TIR-a. Wiązało się to z chęcią ucieczki z domu, w którym mocno nadużywano alkoholu, i od siebie samego, byłem bowiem raczej smutnym młodzieńcem, uważającym się za nieudacznika.
Kościół mnie zupełnie nie interesował, księży traktowałem obojętnie, a nawet wrogo; zawsze starałem się uciec z domu, gdy była wizyta duszpasterska. Żyłem w gruncie rzeczy w alienacji, w marzeniach, które nigdy się nie spełniały. Rzeczywistość była bardzo często ich całkowitym zaprzeczeniem.
W pewnym momencie mojej historii Bóg (tak mówię dzisiaj, bo wtedy to była siła, która mi wszystko psuła) postawił mnie w sytuacji niezdania do następnej klasy. A to dlatego, że w czasie roku szkolnego pozwoliłem sobie na miesięczny wyjazd do pracy na Węgry. Perspektywa niezdania zmusiła mnie do przyznania się, że nie jestem panem swojego życia. Marzyłem, że nie zdam, w nadziei, że będzie akurat odwrotnie, i... nie zdałem. Wszystko mi się zawaliło. Straciłem całą pewność siebie. Wtedy kolega zaprosił mnie na pielgrzymkę do Częstochowy z grupą akademicką, z ks. Krzysztofem Jerzyną. Był to początek mojej drogi nawrócenia. Potem krótka przygoda z jezuitami, rekolekcje ignacjańskie i powrót na katechezę do parafii, gdzie Bóg postawił na mojej drodze drugą ważną dla mnie osobę, panią Marię Wróblewską, katechetkę. Ta niezwykła kobieta potrafiła bez wysiłku zapanować nad dwudziestką młodzieńców z samochodówki. Owoc jej pracy do dzisiaj to 7 prezbiterów i kilka rodzin wielodzietnych. Dzięki niej trafiłem, wraz z wieloma innymi osobami, na katechezy Drogi Neokatechumenalnej, dzięki której Bóg odmienił moje i ich życie. Był rok 1986, wybuch w Czarnobylu i nasza matura.
Kilka miesięcy później trafiłem do seminarium. Dlaczego? Była to – jak powiedział odpowiedzialny mojej wspólnoty – „najbardziej bezmyślna decyzja” w moim życiu. To prawda, bo sam sobie tego nie wymyśliłem, wręcz nie byłem zainteresowany takim obrotem spraw. Po długim okresie marzeń, bezmyślności i zabaw nie stać mnie było na podjęcie jakiejkolwiek przemyślanej decyzji, Bóg musiał robić wszystko za mnie, stawiając na mojej drodze życia ludzi, którzy mną kierowali, mojego brata, jego przyjaciół. Dzięki ich znajomościom przyjęto mnie i tolerowano w seminarium do momentu obłóczyn. Wtedy się zakochałem i postanowiłem wystąpić. Kiedy po trzech poważnych, przemodlonych i przeposzczonych dniach szedłem do rektora, aby go o tym powiadomić, wszedłem do swojego pokoju i otworzyłem Biblię, mówiąc, że ostatni raz otwieram, i przeczytałem: „Więc tak odpłacać chcesz Panu, ludu głupi, bezrozumny? Czy nie On twym ojcem, twym Stwórcą? Wszak On cię uczynił, umocnił” (Pwt 32,6). Po tym słowie poszedłem w ogóle pierwszy raz do ojca duchownego na rozmowę. Od przeszło 21 lat jestem prezbiterem.
Czy jestem zadowolony? Tak! Byłbym nawet gotów przeżyć ten czas jeszcze raz, bez żadnych zmian, z tymi samymi błędami i grzechami.
Już jako seminarzysta, zacząłem jeździć na misje na wschód. Najpierw na praktykę do Homla, wraz z pierwszymi rodzinami wysłanymi jako missio implantatio Ecclesiae na Białoruś. Potem była Ukraina – Kijów i Żytomierz – oraz Wołgograd w Rosji. Rok po święceniach wyjechałem już na stałe na Białoruś jako wikariusz w Homlu z perspektywą bycia proboszczem w Rzeczycy, w przypadku zaakceptowania przez władze. Tak się też stało w 1997 roku. Przyjechałem wtedy do Rzeczycy na stałe i byłem tam do momentu wyrzucenia mnie przez tamtejszy system, czyli do 2007 roku. Na Białorusi pracowałem w sumie 14 lat. Cóż o tych latach powiedzieć? Kiedy 23 grudnia 2007 roku opuszczałem Białoruś, na granicy między Litwą a Białorusią otrzymałem SMS: „Spasiba za Iwana”. Kilka lat wcześniej rozmawiałem z jednym małżeństwem, które chciało zabić swoje poczęte dziecko, i Duch Święty przeze mnie – akcentuję: Duch Święty – zmienił ich decyzję i Ivan się urodził. Dajenu – „to by wystarczyło”.
Po ponad trzech miesiącach odpoczynku w Lublinie, w kwietniu 2008 roku wyjechałem do Serbii, do miejscowości Valjevo. Tam już, z woli bł. Jana Pawła II z 2000 roku, trwała implantatio Ecclesiae. Są to rodziny w misji, które na prośbę biskupów osiedlają się w regionach zdechrystianizowanych lub tam, gdzie pojawia się konieczność realizowania implantatio Ecclesiae, w regionach zniszczonych komunizmem, wojną, lub komunizmem i wojną domową, jak to jest w sytuacji Serbii. Chodzi o miejsca, gdzie kiedyś Kościół był żywą rzeczywistością, ale z wyżej wymienionych racji utracił swoją żywotność. Wysyłane są dwie rodziny, które doświadczyły w swoim życiu cudów interwencji Boga, i teraz, z wdzięczności, oddają się na posługę Kościołowi, wraz z prezbiterem, seminarzystą i dwiema kobietami, wdowami, do pomocy rodzinom. W ten sposób tworzy się mała wspólnota, wokół której powoli odbudowuje się parafia. Konkretnie w Valjevie wygląda to tak: miasto liczy około 60 tys. mieszkańców, w 99% wyznania prawosławnego. Kościół katolicki jest jeden, świątynia to garaż na ciężarówkę, przerobiony na kaplicę. Na niedzielną Mszę świętą przychodzi 6-11 osób – są to katolicy Węgrzy, Chorwaci, Słoweńcy, Albańczycy z Kosowa. Są także dwie wspólnoty neokatechumenalne. Ich członkami są niektórzy z nich, a pozostała większość to bracia prawosławni, którzy mogą uczestniczyć w życiu wspólnoty oprócz przyjmowania sakramentów (sakramenty, odnotowywane w księgach parafialnych, otrzymują w swoich parafiach). Natomiast pogrzeby celebrujemy wspólnie. Tak wygląda rzeczywistość oraz misja. W czym tkwi sens takiej misji? W promieniowaniu! Bo parafia to, owszem, ta mała grupka, ale tak naprawdę to setki, a może i tysiące ludzi, których nie ma w świątyni i których może za naszego życia w niej nie zobaczymy. Oni jednak patrzą i widzą, że można żyć inaczej, że zabijanie nienarodzonych dzieci, cudzołóstwo, zdrady czy kradzieże nie są jedynym sposobem rozwiązywania swoich problemów. Że można mieć dzieci i być szczęśliwym, że istnieje przebaczenie i wierność, że życie ma sens i że warto żyć. Taka nadzieja i konkretne świadectwo już przynoszą owoce: powstają nowe rodziny, rodzą się dzieci, które kiedyś także zapełnią świątynię. Może za sto lat... Ale nie to jest najważniejsze! Najistotniejsze to pokazać kierunek, dać nadzieję! Resztę zostawiając Bogu, który daje wzrost w swoim czasie. My nie musimy tego widzieć. Mamy siać z wdzięczności za to, co uczynił w naszym życiu.
A co uczynił w moim życiu? Pokazał mi, że przyczyną mojego nieszczęścia nie byli moi rodzice, ale moja nienawiść do nich. Otrzymałem łaskę prośby o wybaczenie i to wybaczenie otrzymałem. Dzięki wspólnocie neokatechumenalnej mogłem poznać siebie i zobaczyć, że istnieje tylko jedna przyczyna smutku i nieszczęścia – jest nią grzech. A jedyna radość i niegorszenie się sobą są owocem przebaczenia i Bożego miłosierdzia.
KS. GRZEGORZ CHUDEK