„Pewnego dnia zostałam misjonarzem” – mówię i sama się do siebie śmieję. Samo słowo „misjonarz” kojarzy się jakoś tak górnolotnie. A to po prostu kawałek mojego życia i już. Moja najukochańsza nestorka i idolka misyjna dr Helena Pyz powiedziała w jednym z wywiadów: „Realizuję swoją drogę życia i denerwuje mnie przesadny podziw ludzi”. Czy być misjonarzem to poświęcenie? Kiedy byłam na misjach, nie odczuwałam tego. Słowo „poświęcenie” kojarzy się z ofiarą, z odmawianiem sobie czegoś itp., a realizowanie powołania uszczęśliwia. Od samego początku wiedziałam, że powinnam robić właśnie to w tym okresie mojego życia. Czy dziś dostrzegam, że coś poświęciłam? Czasem tak, kiedy widzę koleżanki, które mają już spore dzieci albo stałą pozycję w pracy... Czy żałuję? Nigdy w życiu.

Najpierw pojawił się pomysł. Byłam zwykłym człowiekiem. Chyba nie bardzo wiedziałam, kim chcę być. Wyjazd na misje wiąże się ściśle z moim nawróceniem. To inni mi podpowiedzieli, że tak można żyć. Byłam smutna. Tyle pamiętam. Nie za bardzo podobało mi się życie. Pracowałam w młodym zespole, nikt nie zastanawiał się, co będzie jutro, liczyło się przyjemne spędzenie wieczoru. Skończyłam studia, koniec z zaliczeniami i egzaminami. Ale i tak było mi smutno. W mojej duszy odczu­wałam pustkę, bo nie było w niej Pana Boga.

Spotkałam misjonarza. On był radosny i spokojny, pozazdrościłam mu. Zapytałam, jak on to robi. Opowiedział, jak się modli, jak codziennie chodzi na Mszę świętą. On był moim misjonarzem, pojawił się, żeby mnie ewangelizować, i zaprowadził do kościoła, a później do Kościoła. Kiedy pojechał do Indii, mój świat się zawalił, bo myślałam, że będę jak dziecko we mgle. Pół roku chodziłam na Mszę sama i płakałam, modliłam się o zrozumienie. (...)

EWA BAIGAZIN

 

Pastores poleca