"Zacznę może z dziwnego miejsca, no ale trudno by było inaczej: wczoraj ogłoszono moją nominację na biskupa pomocniczego w Krakowie i przydzielenie mi tytularnej stolicy biskupiej w Arcavica. "Moje" biskupstwo leży więc w... Hiszpanii i jest starym miastem rzymskim.
Wiem, że wszystko to ma znaczenie raczej symboliczne, niemniej wywołało z mojej pamięci znany fragment Listu do Diogeneta o chrześcijanach: "Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą... Przebywają na ziemi, lecz są obywatelami nieba. Słuchają ustalonych praw, a własnym życiem zwyciężają prawa".Piękny tekst. Nie stanowi, oczywiście, zakwestionowania patriotyzmu. Poszukuje w nas wszakże otwartości i rozszerzenia serca. Budzi świadomość przynależenia do wspólnoty jeszcze szerszej niż naród - do Kościoła, który jest powszechny i sprawia, że wszędzie jestem u siebie (zwłaszcza wtedy, gdy gdziekolwiek znajdę się na Eucharystii) i że moimi siostrami i braćmi są ludzie, z którymi - na przykład z racji trudnej historii wzajemnych relacji naszych ojczyzn - każde inne spotkanie byłoby trudne, jeśli wręcz nie niemożliwe. Co więcej, wspólnota ta rozciąga się w czasie, a właściwie sięga poza czas (w wieczność), a zakorzenia mnie w przeszłość dawniejszą niż dzieje mojej ojczyzny.Taka otwartość nie popycha mnie przecież w kierunku jakiejś amorficzności i rezygnacji z tego, kim jestem. Przeciwnie, Kościół, jako rzeczywista wspólnota, nie myli jedności z jednolitością. Właściwa mu jedność jest jednością ciała, a to zakłada różnorodność członków, traktowaną jako bogactwo i warunek normalnego funkcjonowania. Dlatego właśnie Kościół jest zainteresowany moją polskością (i tym, jak - jako Polak - przeżywam swoją wiarę), a nie wzywa mnie do jej porzucenia.Moje wychowanie patriotyczne dokonywało się w domu i w szkole. Decydujący był czas liceum, pod każdym względem wyjątkowy i - właśnie wychowujący. Gdy byłem w I klasie, wybrano Papieża (1978), w drugiej (1979) Jan Paweł II przyjechał do Polski, w trzeciej "wybuchła" "Solidarność", a w czwartej - stan wojenny. Byłem w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, ale niemal wszyscy byliśmy zwariowani na punkcie polskiej literatury. Inspirowani przez świetnych nauczycieli języka polskiego (każdy z nich prowadził zajęcia według autorskiego programu) zrobiliśmy własny teatr. W nim odkrywaliśmy, jaką wartością jest mowa: ile w sobie koduje i jak fantastycznie wyznacza granice duchowej przynależności (zderzaliśmy w przedstawieniach np. rezonujące w nas głęboko teksty Papieża i wywołujące absolutne poczucie obcości teksty Gierka). Wiedzieliśmy, że nie ma polskiej literatury bez Bogurodzicy i Norwida, recytowaliśmy (nieraz chórem, na prywatkach!) długie passusy Mickiewicza i Wyspiańskiego, kochaliśmy humor Sienkiewicza i Prusa, czytaliśmy Konwickiego (w szkole) i Miłosza (w domu, bo z podziemnych wydawnictw). Język polski był naszym "domem", nie uczyliśmy się go na ocenę (choć, rzecz jasna, te były wystawiane - w końcu szkoła...). Co więcej, świat polskiej literatury był przestrzenią, w której przeżywaliśmy autentyczną wolność, duchową niepodległość! Teatr był formą sprzeciwu wobec wrogiego systemu, który wypierał się Dziadów - równie gorliwie, jak ośmieszał naszą wiarę. Więc my, w większości oazowicze, wstawialiśmy w nasze publiczne, szkolne wystąpienia długie fragmenty Biblii...
Podobnie miała się rzecz z historią. W IV klasie, we współpracy z naszym nauczycielem, wydrukowaliśmy w "podziemiu" podręcznik (150 stron, 500 egzemplarzy - lokal, matryce białkowe i "maszyny" drukarskie, czyli dwa blejtramy obciągnięte szyfonem; mieliśmy je od NZS-u i "Solidarności", ale drukowaliśmy sami). Znalazły się w nim między innymi trzy wykłady Bora-Komorowskiego o AK, obszerne fragmenty Poboga-
-Malinowskiego (zakupionego, rzecz jasna, w podziemiu) itd. Wszystko to niosło z sobą dodatkową emocję jakiejś konspiracji, kosztowało nas rewizje w domach - co tylko utwierdzało nas mocniej w przywiązaniu do wartości, jaką jest prawda o własnych dziejach, oficjalnie niedostępna!
Potem było seminarium, a po nim pierwszy rok kapłaństwa zakończony przełomowymi wyborami w 1989 roku. Wtedy wszystko było jeszcze oczywiste: w kaplicy wystawionej na miejscu domu rodzinnego św. Jana z Kęt wygłaszałem do parafian serię wykładów z historii Polski, w ścianie kościoła umieszczaliśmy urnę z ziemią z Katynia i z Monte Cassino, nasze ołtarze na Boże Ciało przypominały krzyże z Gdańska i z Poznania, w kampanii wyborczej użyczaliśmy sal "naszym" (a potem fetowaliśmy "zwycięstwo"), każdego 13-go odprawialiśmy Msze za ojczyznę, na których w kazaniach wykładaliśmy katolicką naukę społeczną.
Zmagania o to, co "polskie", szły wtedy dalece w parze z przeżywaniem swojego chrześcijaństwa. Szukaliśmy wolności, jeżdżąc na oazy tak samo, jak chodząc na manifestacje w stanie wojennym; przynależność do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka była dla nas równie oczywistym wyborem, co czytanie "bibuły". (...)
KS. BP GRZEGORZ RYŚ