Mam 40 lat, od 18 lat jestem mężatką. Z pięciorga naszych dzieci najstarsze ma 17 lat, najmłodsze siedem miesięcy. Nie mam wątpliwości, że Bóg w swoim czasie upomniał się o nas, że troszczy się o naszą rodzinę, działa w naszym życiu i prowadzi ku coraz większej wolności.
Spotkanie mojego męża, a było to w szkole średniej, uważam za znak Opatrzności i, zaraz po łasce życia i wiary, za największy dar od Boga. Byłam wtedy zbuntowaną nastolatką. Mając bardzo niskie poczucie własnej wartości i duże deficyty miłości, rodzinnego ciepła i poczucia bezpieczeństwa, próbowałam szukać uwagi innych osób w różnych młodzieżowych subkulturach. Bywałam w "nieciekawym towarzystwie", krążyłam w pobliżu grupy satanistycznej, paliłam papierosy. Pojawienie się mojego przyszłego męża, który był harcerzem i należał do Ruchu Światło-Życie, zmieniło mnie radykalnie. On otworzył przede mną inną, jasną stronę życia. Pokazał mi góry, zachęcił do jazdy na nartach, chodziliśmy na koncerty. Modliliśmy się razem. Bardzo odpowiadała mi atmosfera oazy: fajni ludzie, gitara i śpiew. Nie formowałam się w tej wspólnocie, po prostu towarzyszyłam mojemu chłopcu. W tym czasie nie miałam bliskiej relacji z Bogiem. Traktowałam wiarę jako tradycję, pewien obyczaj, kultywowany przez moją mamę i obie babcie. Boga postrzegałam jako karzącego Pana czyhającego na moje kolejne potknięcia. Niedzielna Msza święta była dla mnie obowiązkiem spełnianym bardziej z lęku niż z potrzeby serca.
Kiedy mąż był na trzecim roku studiów, a ja już wtedy pracowałam, postanowiliśmy wziąć ślub, gdyż trudno nam było bez siebie żyć. Po ślubie zamieszkaliśmy z moimi teściami, którzy niezbyt przychylnie podeszli do naszej decyzji o zawarciu małżeństwa. Bali się, że gdy pojawi się dziecko, mój mąż nie skończy studiów. Zawarliśmy z nimi układ: oni zgodzą się na ślub i przyjmą nas do swojego domu, ale z "dziećmi poczekamy", aż ich syn skończy studia i zdobędzie dobrą pracę. W ten sposób w małżeństwo weszłam obciążona lękami i obawą, czy uda nam się uniknąć ciąży, oraz grzechem antykoncepcji i nieczystości, gdyż nie udało nam się zachować wstrzemięźliwości przed ślubem.
Z domu rodzinnego pamiętam lęki mojej mamy przed pojawieniem się jej kolejnego dziecka. Relacje między moimi rodzicami były trudne, mocno zaburzone, ponieważ mój, nieżyjący od pół roku, tata był osobą uzależnioną od alkoholu. Ani moja mama, ani ja i moje dwie siostry nie otrzymałyśmy od niego wsparcia; on sam funkcjonował jak nieodpowiedzialne, niegrzeczne dziecko, które oczekuje pomocy. To smutne, ale nie przypominam sobie sytuacji, w której widziałabym rodziców okazujących sobie czułość. W domu nie było wspólnego stołu i łoża małżeńskiego.
Te doświadczenia wyniesione z domu budowały mój obraz siebie i lęk przed poczęciem się dziecka.
Zaraz po ślubie okazało się, że jestem w ciąży. Zastanawiałam się, jak to możliwe, przecież nie pozwoliłam się dotknąć mojemu mężowi bez "zabezpieczeń".
Dziś wiem, że dawcą życia jest Bóg. To On decyduje, gdzie i kiedy przychodzi na świat człowiek. Jestem przekonana, że wybie­ra najlepsze miejsce i czas, mimo że nie zawsze nam się to podoba i czę­sto nie akceptujemy Jego woli.
Na początku ciąży byłam przerażona, gdyż bałam się reakcji teściów, ale z niecierpliwością czekałam na narodziny córki. Tak naprawdę Bóg odpowiedział na moje najgłębsze pragnienie: od najmłodszych lat marzyłam, żeby być przy mężu i zajmować się wychowywaniem dzieci. Pamiętam Mszę dziękczynną za zdrowie naszej córki, gdyż lekarze na podstawie badań uprzedzali, że może mieć wadę - wodogłowie.
W zaistniałej sytuacji mąż wziął rok urlopu dziekańskiego i podjął pracę, ja dorabiałam, realizując zlecenia w domu. Potem mąż studiował, jednocześnie pracując. Nie było nam łatwo, chociaż widzę, że było zdecydowanie prościej niż obecnie. Po trzech latach urodziła się nam druga córka. Wtedy jeszcze uczestniczyliśmy w życiu sakramentalnym, niedzielnych Mszach świętych, ale już coraz rzadziej podejmowaliśmy rodzinną modlitwę.
Mąż, świeżo upieczony architekt krajobrazu, założył firmę projektującą i urządzającą ogrody, ja zajmowałam się domem i wychowaniem dzieci. Będąc nadwrażliwą i nadopiekuńczą mamą, drżałam, aby zapewnić dzieciom najlepsze warunki życia, których sama jako dziecko nie zaznałam. Na drodze poszukiwań tego "idealnego startu" dla dzieci, ja, zwykła, przeciętna osoba, zaczęłam poszukiwać czegoś "niezwykłego", co pozwoliłoby mi się poczuć lepiej i uwolniło od ciągłego lęku o dobro dzieci. Zadręczałam się, że nie jestem wystarczająco dobrą matką, bo moje dzieci czasem chorują. Przewrażliwienie na temat zdrowia dzieci spowodowało, że poszukiwałam alternatywnych metod leczenia i lekarza, który znałby nie tylko skutki, ale i przyczynę chorób.
Szatan zaczął budować swoje królestwo na naszej pysze. Mąż zaczął odnosić sukcesy zawodowe, ja poznałam lekarkę diagnozującą choroby przy pomocy wahadełka i leczącą homeopatycznymi specyfikami. Pan Bóg przestał nam być potrzebny. Dla mnie bogiem i wszechwiedzącym aniołem stała się pediatra homeopatka, dla męża - praca. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy zaczęliśmy opuszczać niedzielną Mszę świętą. Jakoś tak "się składało", że w momencie wyjścia do kościoła odwiedzali nas znajomi. Na to, żeby uczestniczyć w wieczornej Mszy świętej, nie starczało nam energii i deter­minacji.
Dzisiaj ten okres, który trwał około czterech lat (1998-2002), widzę następująco: im aktywniejsze i głębsze zaangażowanie w alternatywne formy zwane New Age z mojej strony (bioenergoterapia, wróżbiarstwo, radiestezja, homeopatia, gazetowa astrologia i in.) i totalne oddanie się pracy w firmie przez mojego męża, tym mniej modlitwy, sakramentów i praktyk religijnych. Poczucie "sukcesu" zastąpiło nam potrzeby duchowe. Poranną modlitwę zamieniłam na ssanie homeopatycznych specyfików, a następnie, po wypiciu szklanki wody, uciskanie punktów na ciele, co rzekomo miało stymulować pracę mojego mózgu. Spowiedź odbywałam u wróżki, a wizyta u homeopatki i bioenergoterapeuty zastępowała mi ucztę eucharystyczną. A mojego męża ogarnęło - jak to dzisiaj określa - duchowe lenistwo.
W swojej naiwności i braku wiary w Boga myślałam, że oddanie się w rę­ce specjalistów od "energii" zagwarantuje mi spokój i harmonię. Wmawia­łam sobie, że metody i techniki, które stosowałam, działają. Kiedy jednak byłam ze sobą szczera, widziałam, że lęki pogłębiły się. Dodatkowo wiele razy, nie podając lekarstw tradycyjnych, przepisanych przez lekarza, naraziłam zdrowie, a nawet życie naszych dzieci. Zaczęłam zatracać gra­nicę zdrowego rozsądku, przestałam racjonalnie myśleć i oceniać rzeczywistość. Byłam uzależniona od doktor homeopatki i przepisywanych przez nią specyfików. W końcu, po subtelnym upomnieniu przez trzy mocno wie­rzące osoby, zaniepokojone moimi poczynaniami, zobaczyłam, że w tych metodach tkwi jakieś zło i że nasza kondycja duchowa jest w totalnym roz­padzie.
Przebudzenie nastąpiło, gdy nasza najstarsza córka przygotowywała się do pierwszej Komunii świętej, druga córka miała pięć lat, a synek roczek. Nasze dziecko będzie przystępowało do Komunii, a co z nami? - zaczęłam pytać siebie. Czy będziemy tylko świadkami tego wydarzenia, czy będziemy w pełni uczestniczyć we Mszy świętej? Nie chcieliśmy być hipokrytami i udawać, że dla dziecka ma być ważne "coś", co dla nas przestało mieć znaczenie.
Na spotkaniu z rodzicami dzieci pierwszokomunijnych ksiądz dzielił się swoim osobistym doświadczeniem. Jako ministrant próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest wiara. Pomogła mu w tym przeczytana modlitwa w książeczce do nabożeństwa. Zaczął ją parafrazować. "Wiara jest przyjęciem wszystkiego, czego dla mnie chcesz, Boże. A je­śli chcesz śmierci bliskiej osoby? A jeśli chcesz choroby?" - pytał wtedy. A jeśli chcesz choroby moich dzieci? Może Ty chcesz choroby moich dzieci? - pomyślałam. To takie proste! Mam po prostu przyjąć, że moje dzieci mają czasem katar, a nawet zapalenie oskrzeli. Mam to przyjąć, bo tego chce Bóg. Chcę tak wierzyć, chcę takiej wiary! Chcę przyjąć wszystko, co Bóg dla mnie przygotował! Jak to może uprościć życie! To może być życie bez lęku! Niczego nie oczekuję, nie nastawiam się, tylko przyjmuję! Mnóstwo myśli przebiegło przez moją głowę. Eureka! To jest to! Rozejrzałam się po sali. Czy inni też dokonali takiego odkrycia? Rodzice nie wyglądali na urzeczonych. Znudzone lub poirytowane twarze, komentarze i pytania: "A sukienki jakie będą?".
Po spotkaniu podeszłam podekscytowana do księdza i poprosiłam o roz­mowę. Zaczęłam od obaw dotyczących moich metod leczenia i "naenergetyzowanego" stylu życia. Trafiłam idealnie, bo ksiądz był egzorcystą, a właśnie pomoc takiej osoby była mi potrzebna. Dwa miesiące później uczestniczyłam w modlitwie o uwolnienie od złego ducha. Był grudzień 2002 roku. Pan Bóg przyszedł do mnie w konkretnym czasie, działał przez wybrane osoby i zdarzenia. Dał mi pewne okoliczności i szansę, a ja, dzię­ki Jego łasce, przyjęłam ją. Zobaczyłam prawdę o sobie. Jestem grzesznikiem, którego kocha Bóg.
Zaczęłam odkrywać na nowo wspólnotę Kościoła i jego bogactwo. Korzystałam z modlitw, rekolekcji. Poczułam pragnienie, aby włączyć się osobiście w budowanie Kościoła, i razem z mężem zaangażowaliśmy się w życie parafii. Dawniej na Mszy świętej zajmowałam miejsce na zewnątrz kościoła, najlepsze było najbardziej nasłonecznione, bo każda okazja do opalania się była dobra. Teraz najważniejsze stało się, żeby być jak najbliżej Jezusa i ołtarza.
Pierwszą wspólnotą stało się dla nas nieistniejące już, niestety, Radio Józef. To dzięki tej rozgłośni nadrabiałam braki w katechezie. Tam również zaspakajałam głód słowa Bożego i modlitwy. Drugą wspólnotą stał się parafialny Krąg Małżeństw. Dzięki ich pomocy mogliśmy z mężem odbyć Kurs Filip dla małżeństw. Na tych rekolekcjach oddaliśmy nasze życie Jezusowi. Zbliżała się 10. rocznica ślubu. Nieco banalnie brzmi: oddać życie Jezusowi. Osobiście uczyniłam to i rozumem, i sercem, i wolą. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że ta deklaracja z mojej strony za­owocuje konkretną ingerencją Boga w nasze życie. Miłą niespodzianką było to, że pierwszą spotkaną osobą na kursie był ksiądz, który błogosławił nas w dniu ślubu. To tak jakby Bóg chciał powiedzieć, że to dobra decyzja, miejsce i droga dla nas, i że błogosławi nam na dalsze lata nasze­go małżeństwa. Tym bardziej, że byłam w czwartym tygodniu ciąży. Bo już wtedy Jezus uwolnił mnie z lęku przed poczęciem, a kiedy to uczynił, nie potrzebowałam już antykoncepcji. Z wdzięczności za dar nawrócenia chcieliśmy Stwórcy ofiarować dziecko. Nasze czwarte było dziękczynieniem za wszystko, czego Bóg dokonał w naszym życiu.
Zaraz przed nawróceniem dostaliśmy nowe miejsce na ziemi, Pan przewidział dla nas dom, który stanął obok domu teściów i dzięki ich pomocy. Właśnie w nim przyszła na świat Marysia. Poród ten był przykładem że, gdy wbrew rozsądkowi i ludzkim opiniom zaufamy Panu, On w namacalny sposób jest obecny. Marzyłam o tym, żeby przeżyć narodziny dziecka w sposób fizjologiczny, bez oksytocyny i nadmiernej ingerencji lekarzy. Poprzednie porody były dosyć trudne, bo dzieci nie rodziły się w 40. tygodniu, przychodziły na świat długo po terminie przez wywołanie. Teraz było podobnie, z tą różnicą, że zaplanowaliśmy poród domowy z umówioną położną. Lekarze w szpitalu kategorycznie chcieli mnie zatrzymać. Ryzyko było spore, bo dziecko było bardzo duże. Ja ze ściskającym gardło strachem musiałam podjąć decyzję. Nie chciałam przyznać się lekarzowi do swoich planów, bo uznałby to za szaleństwo. Tym razem byłam posłuszna mężowi, który ze spokojem powiedział: "Czego się boisz? Masz najlepszego Lekarza prowadzącego!". Znane jest mi to uczucie, narastający niepokój, potem myśl: Jezu ufam Tobie! Ty nigdy mnie nie zawiodłeś! Wyobrażam sobie, że podobne odczucia może mieć osoba, która z zawiązanymi oczami ma skoczyć w przepaść. Dla nas był to skok prosto w ramiona kochającego Boga, który wysłuchał naszej prośby. Po położną zadzwoniliśmy, gdy skurcze były nieregularne. Niespodziewanie szybko, bo po czterech godzinach, przyszła na świat ważąca 4800 g Marysia. Poród, czego wcześniej nie planowałam, zamienił się w modlitwę. Nie mogłam się opanować i przy każdym skurczu mówiłam: Jezu, to dla Ciebie! Czułam się skrępowana, gdy wypowiedziałam je w obecności położnej. Zdziwiły mnie jej słowa: "Jezus jest tu blisko, czuję Jego obecność". Chrzest Marysi odbył się dwa tygodnie później w czasie liturgii Wigilii Paschalnej. Została ochrzczona "pierwszą wodą".
Po porodzie nie odzyskałam płodności. Przyzwyczajałam się do myśli, że nie będziemy mieli więcej dzieci. Ginekolog ocenił, że przyczyną są zaburzenia jedzenia, z jakimi borykałam się od 18. roku życia. Wcześniej był to epizod anorektyczny, który z upływem czasu przerodził się w kom­pulsywne objadanie się. Lekarze dziwili się, że mam dzieci. Kobiety z ta­kimi wynikami badań oczekują na potomstwo, lecząc się wiele lat.
Pożycie małżeńskie zawsze dawało nam wiele radości i satysfakcji, po nawróceniu i odrzuceniu antykoncepcji dodatkowo nabrało transcendentnego charakteru. Poczuliśmy, że w tym akcie uczestniczy także Bóg. Zbliżenie stało się formą modlitwy, czujemy, że kiedy oddajemy się sobie nawzajem, równocześnie ofiarujemy się Bogu.
Przez ostatnie trzy lata mój stan psychiczny i emocjonalny się pogorszył. Psychiatra zdiagnozował u mnie nerwicę, co starałam się zaakceptować.
Na początku ubiegłego roku okazało się, że jestem w ciąży. Poczęcie nastąpiło po diecie oczyszczającej. Niestety, nie ucieszyła mnie ta wiadomość. Poczułam złość i kłóciłam się z Bogiem, że daje piąte dziecko kobiecie z nerwicą w 39. roku życia, kiedy tak wiele małżeństw oczekuje na swoje pierwsze dziecko. Byłam otwarta na nowe życie, ale 4, 3 lata temu, a nie teraz, kiedy mam problemy emocjonalne, psychiczne i materialne - wyrzucałam Bogu. To nie jest dobry czas dla mnie, ale skoro nam je dajesz, to widocznie - powiedziałam - jest to czas odpowiedni. Byłam niepogodzona, ale dziecko przyjęłam, bo wiara oznacza przyjęcie. Modliłam się za to maleństwo, żeby nie czuło się odrzucone i żebym pokochała je całym sercem. Zostałam wysłuchana, bo po ciężkim porodzie przywitałam naszą czwartą córeczkę z radością, której wcześniej mi brakowało. Widzę, że Bóg, czyniąc mnie matką po raz kolejny, zaufał mi, ale też, że chce mnie wychowywać, coś mi pokazać. Może to, jak mało jest we mnie miłości, a ile egoizmu. Może to, że powinnam Mu bardziej zaufać, a nie dźwigać na własnych plecach wszystkich trosk i ciężarów. Może, żebym bardziej wpuściła Go do swojego życia i pozwoliła Jemu działać. A może, że nie jestem złą matką? Pytam Go o wszystko. Bóg mi odpowiada słowami Pisma, w wydarzeniach, przez ludzi. Nie wiem, jakie ma wobec naszej rodziny plany. Przeżywamy obecnie olbrzymie kłopoty finansowe, firma męża jest zadłużona i dla wielu urodzenie kolejnego dziecka zakrawa na szaleństwo czy brak odpowiedzialności. Kiedyś też bym tak myślała. Dziś widzę, że Bóg troszczy się o naszą rodzinę. Potrzebuję szafę, dostaję; nie gotuję obiadu, mama puka do drzwi i przynosi garnek zupy; przeżywamy ciemność, przyjaciele modlą się i odczuwamy moc tej modlitwy. To wszystko sprawia, że staramy się ufać, że On nie pozostawi nas samych. Nasz Pan Jezus Chrystus jest Bogiem wiernym. Dotrzymuje obietnicy. Jego Słowo jest żywe. Kiedy oddawaliśmy życie Jezusowi, 8 lat temu na zakończenie rekolekcji, każdy z uczestników otrzymywał Słowo. Ja dostałam fragment z Księgi Jeremiasza 1,11-19. Wtedy przestraszyłam się, słysząc tytuł rozdziału "Wizja wrzącego kotła" i wers, który zabrzmiał, jak zarzut skierowany pod moim adresem: "I wy­dam wyrok na nie za całą ich niegodziwość, iż opuścili Mnie, a palili ka­dzidło cudzym bogom". Dopiero po jakimś czasie dostrzegłam, że nakaz tam zawarty realizuje się w moim życiu. "Ty zaś przepasz biodra, wstań i mów wszystko, co ci rozkażę. Nie lękaj się". Wiele też innych Jego słów spełniło się w naszym życiu. Nigdy Bóg mnie nie zawiódł, chociaż często sprawy w moim życiu nie toczą się tak, jak ja bym chciała. Jestem przekonana, że On zawsze chce naszego dobra, chociaż nie zawsze prowadzi drogą prostą - najczęściej jest to trudna droga pod górę. To, co kiedyś wydawało mi się przekleństwem, dzisiaj widzę jako błogosławieństwo (np. moje dzieciństwo czy wspólne mieszkanie z teściami).
Jestem Mu wdzięczna, że wyprowadził mnie z mrocznych rejonów okultyzmu, przyprowadził do Kościoła i posługuje się także mną, choć jestem Jego nędznym, glinianym naczyniem. Widzę, że gdyby nie grzechy, w które weszłam, nie objawiłaby się Jego chwała w moim życiu. Gdyby nie lęk, nie zawołałabym: Jezu, pomóż! Dopóki byłam zadowoloną z sie­bie osobą, nie potrzebowałam Boga. To On pierwszy wyciągnął do mnie dłoń, a ja, dzięki Jego łasce, dostrzegłam ją i przyjęłam.

MONIKA

Pastores poleca