O tym, że wybrałem studia chemiczne, przesądziła perspektywa pracy w budowanych w pobliżu zakładach chemicznych, zmniejszająca obawy o przyszłość. Jednak skutkiem wczesnych lektur (m.in. biografii Marii Skłodowskiej-Curie) było to, że gdy otrzymałem propozycję pracy naukowej, marzenia odżyły i wiele lat poświęciłem karierze, myśląc o czekającej mnie sławie.
Nie zastanawiałem się wtedy nad tym, czy moje życiowe plany są zgodne z wolą Bożą. Kojarzyła mi się ona - zgodnie z potocznym rozumieniem - z czymś przyjmowanym z niechęcią. W kościele modliłem się o jakąś "pomyślność" (dziś, gdy poznałem siebie lepiej, nie lubię tego słowa: jak wyglądałby świat zbudowany "po mojej myśli"?), a swoją samotność zagłuszałem wyszukiwaniem ciekawych książek i ich lekturą, a potem, już w małżeństwie, pracą naukową (kontynuując lektury).
O mojej przyszłości myślał jednak Pan Bóg. Od początku studiów postawił na mojej drodze człowieka, który parę lat później, w chwilach małżeńskich kryzysów, kierował moją myśl ku Niemu. Potem, choć przyczyniła się do tego także pośrednio śmierć mojego ojca chrzestnego - poprzez etap spotkań w gronie dawnych członków duszpasterstwa akademickiego - to on doprowadził mnie i moją żonę do wspólnoty neokatechumenalnej. (...)
SP