Moja wiara kształtowała się w małej wiejskiej kaplicy, gdzie Eucharystia sprawowana jest tylko w niedziele i wielkie uroczystości. Drewniane ściany, przez które czuć było zimny wiatr, zimą wdmuchujący śnieg, obwieszone były różnymi świętymi obrazami. Nie widziałam ich wyraźnie, dopóki, miejscowym zwyczajem, siedziałam tuż przy ołtarzu, zazwyczaj po lewej stronie kapłana. Dawało mi to niezwykłą perspektywę. Promienie słońca wpadały przez wschodnie okno, oświetlając ołtarz, hostię i kielich. Gra światła sprawiała, że ołtarz w moich oczach żył, po­ruszał się, a nawet przemawiał skrzypnięciami starego drewna. Ołtarz był w centrum i nic innego nie istniało. Tylko Komunia rozdzielana przy stopniu ołtarza odrywała mój wzrok od tego centrum. Rodziła się tęsknota za przyjmowaniem Eucharystycznego. Z głównego obrazu świątyni na ten sam ołtarz patrzyła Maryja trzymająca Dzieciątko, ale starałam się Jej nie przeszkadzać, jak i innym uczestnikom liturgii.
Wraz z rozpoczęciem nauki szkolnej musiałam ustąpić miejsca maluchom i przesiąść się do ławki naprzeciw ołtarza. I wtedy wszystko się zmieniło, bo nagle zobaczyłam mnóstwo obrazów, obrazków i obrazeczków. Matki Boskie z różnych sanktuariów spoglądały spokojnie z wysoka. Na szafie, która służyła za zakrystię, stały dwa krzyżyki, dwie figurki Niepokalanej, jedna św. Franciszka i jedna św. Antoniego. Był tylko jeden obraz z samym Jezusem, ukazującym Jego serce, ale tylko jako uzupełnienie do drugiego wizerunku - serca Maryi. Te obrazy podarowała moja babcia. W jej domu, gdzie właściwie spędziłam wczesne dzieciństwo, wisiała kopia częstochowskiej ikony. Pokazując na Maryję babcia, przy udziale mojej chrzestnej, tłumaczyła: "Jak jesteś grzeczna, to Bozia zapisuje dobre uczynki do książki. To samo robi, gdy jesteś niegrzeczna". Pogubiłam się, czy chodzi o książeczkę trzymaną przez Dzieciątko i czy "Bozia" to Jego Matka. Bardziej byłam zajęta szukaniem życia powoływanego przez słoneczne promienie, dlatego wiele czasu spędzałam, pod­glądając przyrodę. Dziadek uczył mnie przy tej okazji otwartego myślenia i współodczuwania z tym, co widzę wokół siebie, zauważania łańcucha zdarzeń.
Po ukończeniu VIII klasy musiałam w kaplicy przejść na tył, gdzie były już tylko miejsca stojące i mało co się widziało (poza plecami) i słyszało (poza szeptami). Byłam na tyle wysoka i z podzielną uwagą, że nie zakłóciło to zbytnio mojego odbioru Mszy świętej. Jednak już wtedy dotarło do mnie, że powoli jestem spychana, oddalana od ołtarza, by latem lądować na schodach przed drzwiami kaplicy (nie pozwoliłam jednak na to) i dopiero na starość mieć przywilej siadania w ławkach przed ołtarzem.
Były też pieśni. Poruszające melodie, piękne dźwięki, brzmiący śpiew. Nawet fałszujący śpiewali głośno i nikomu to nie przeszkadzało. Kiedy przyprowadziłam tu mojego męża, nie mógł opanować śmiechu, gdy dwóch starszych panów za nami łapało tylko końcówki tekstu, i to nie zawsze celnie, głośno przy tym wyśpiewując mało zrozumiałe sylaby. Nigdy to nikomu nie przeszkadzało. Tolerancja czy ignorancja? - można by zapytać. Pewnie wszystkiego po trosze. Słowa nie za bardzo się liczyły. Przekładało się to na słuchanie słowa Bożego. Najważniejsze, by ksiądz mówił głośno, a kazania bez kartki. Gdy moja mama została kantorką w kaplicy, uwrażliwiałam ją, już jako dyplomowany teolog, na sprawy d­o­boru pieśni do przeżywanej w liturgii tajemnicy. Jej: "Przecież tak było zawsze! Pokolenia się na tym wychowały!" nie prowadziło do porozumie­nia w tej kwestii. "A co złego jest w Maryi?" - zbulwersowanie sięgało zenitu, gdy prosiłam, by nie śpiewała na Komunię, że Maryja to jedyna ucieczka nasza. I tak Bóg schodził na plan dalszy.
Było też słowo. I tu wiara, rodząca się ze słuchania, nie mogła się już rozwinąć. Pozostała na etapie życia płodowego. Coś tam docierało, jakieś głosy, ale niewyraźne, niezrozumiałe. Chwała Panu, że niektórzy głoszący potrafili czasem przemówić i mimo wielu zakłóceń coś do mnie dochodziło. Nigdy żaden z księży nie zwrócił uwagę na swoistą schizofrenię, gdy Bóg bywał spychany na margines, oddając całe pole świętym, na czele z Maryją, lub sprawom społecznym i politycznym. A my tonęliśmy w wielosłowiu, w pięknych melodiach, które jednak nie niosły treści mogących prowadzić prostą i bezpieczną drogą do Niego. "Skoro ludziom to odpowiada" - słyszałam tłumaczenie. Aż w końcu zjawił się o. Bogdan, z którym pewnego sobotniego dnia zdjęliśmy wszystkie obrazki i figurki, pozostawiając jedynie krzyż na ołtarzu i obraz główny Madonny z Dzieciątkiem. W kaplicy zrobiło się przejrzyście. A ołtarz znów promieniował i nic nie odwracało od niego uwagi, niezależnie od tego, gdzie kto stał. O. Bogdan wytłumaczył podczas homilii potrzebę tych zmian. Najpierw był wielki bunt wspólnoty, ale po krótkim czasie coś drgnęło. Zaczęliśmy dbać o przygotowanie do liturgii. Zaangażowanie świeckich w czytanie, śpiew psalmów, modlitwę wiernych, utworzenie scholi, spotkania biblijne - wszystko to eksplodowało wielką radością modlitwy podczas niedzielnej Eucharystii. Udało się w stare bukłaki nalać młodego wina. Że w rzeczywistości było odwrotnie, przekonałam się na studiach. W końcu owe młode wino okazało się być starym, dojrzałym i najlepszym, zakorzenionym w Biblii i Tradycji.
Teologia nie miała być dla mnie pięcioletnimi rekolekcjami, jak spodziewali się niektórzy studenci. Chciałam być teologiem, choć jeszcze nie do końca do mnie docierało, co to za typ. Ale w końcu o. Bogdan na studiach teologicznych nauczył się tak wiele o Bogu i mógł przez to wiele zmienić w naszych głowach. Pierwszy rok był jeszcze "normalny", choć naładowany filozofią i historią, ale rozumiałam tego konieczność. W końcu nauki dziadzia na temat kontekstu nie poszły na marne. Zaczął się rok drugi i nagle moja radosna nieświadomość doznała wstrząsu. Wykłady z propedeutyki teologii zaprowadziły mnie na fakultet dla kursu doktoranckiego dogmatyków. To, co tam usłyszałam o Maryi, jeżyło mi włosy na głowie. Ale słuchałam dalej i analizowałam, dzięki naukom dziadka. Potem zrozumiałam, że nie o Maryi była mowa, lecz o tym, co się o Niej mówi i jak się mówi. Nie Matkę Bożą atakował wykładowca, ale wskazywał na nieprawidłowości w pobożności do Niej. Zanim jednak do tego dotarłam swoim małym rozumkiem młodej studentki zachwyconej wielością informacji, przeżyć musiałam straszny czyściec.
Nie  umiałam  oddzielić  mówienia o Maryi od mówienia o pobożności maryjnej. Gdy zaczęłam rozumieć słuszność uwag profesora na temat przysłaniania Boga i Jezusa przez niewłaściwy obraz Maryi, przypisywania stworzeniu tego, co należy do Stwórcy, zastępowania osoby Ducha Świętego postacią Niewiasty z Nazaretu, kategorycznie odrzuciłam wewnętrznie wszystko, co miało związek z Maryją. Bolało, bo nagle wyzułam się z tego, co tworzyło moją pobożność od niemal zawsze. Rzeczywiście zobaczyłam, że nie Jezus, nie Bóg był na pierwszym miejscu, ale praktyki pobożnościowe, akcje parafialne, a wszystko osnute wokół nieprawidłowego czczenia Matki Bożej i innych świętych. Nie mogłam teraz bezkrytycznie patrzeć na Jej wizerunek. Denerwowały mnie niewłaściwie sformułowane modlitwy, irytowały bezmyślnie śpiewane pieśni, powtarzane na kazaniach slogany, które mało miały wspólnego z Ewangelią i nie korzystały ze źródła Tradycji, lecz opierały się na utartych hasłach wspierających pobożnościowe błędy. Niby Bóg najważniejszy, ale... Cała reszta po tym "ale" wywoływała mój bunt i gorycz. W tym czasie byłam w trakcie modlitwy o ocalenie nienarodzonego dziecka. Zobowiązywało mnie to do odmawiania codziennie jednej tajemnicy Różańca. I tylko wtedy w mojej modlitwie pojawiała się osoba Maryi. Myślałam, że mam rację, ale czułam się z tym wszystkim źle. Tłumaczyłam to sobie koniecznością obumarcia, by mogło narodzić się nowe, lepsze.
W końcu porozmawiałam w cztery oczy z wykładowcą, który był mo­to­rem napędowym moich diametralnych zmian w myśleniu. Po tej rozmo­wie zrozumiałam wreszcie, że nie mogę winić Maryi za to, co ludzie robią z pobożnością do Niej. Przede mną stało teraz zadanie odnalezienia obrazu Maryi. Wiedziałam, że to Biblia i tradycja pierwszych wieków, że dokumenty Kościoła są moimi drogowskazami na tej drodze, a przewodnikiem Duch Święty. Niczym konserwator zabytków, który musi ostrożnie odkrywać kolejną warstwę obrazu oddanego do renowacji, by w końcu dojść do najważniejszego, oryginalnego wizerunku, zdrapywałam patynę mojej pobożności, zostawiając to, co zgodne z Ewangelią, z Tradycją i nauczaniem Kościoła, a delikatnie usuwając rzeczy niewłaściwe. A początkowo, przed rozmową z profesorem, chciałam ten obraz po prostu zniszczyć. Nie była to jednorazowa i bezbolesna operacja. Kilka lat studiów, zarówno przed książką, na wykładach, sympozjach, w bibliotekach, jak i przed tabernakulum i księgą Pisma Świętego zaowocowało jednak wspaniale. Przede wszystkim pokojem serca. Tego nie da się opisać.
Nadal nie rezygnuję z pracy na rzecz przywracania sprawom właściwe­go miejsca i priorytetu. Koncentruję się jednak nie tyle na krytyce pobożności, ile raczej na ukazywaniu Boga. Gdy Jego postawi się na pierwszym miejscu, nie ma obawy, że coś będzie nie tak. Dlatego nie poddaję się w zdobywaniu wiedzy, nie ustaję w przekazywaniu jej innym. Działalność katechetyczna, rekolekcyjna, parafialna, naukowa - wszystko zmierza ku temu, by przybliżać Boga. I nie chodzi o oddalanie Maryi, ale o ukazanie Jej biblijnego oblicza Matki, Służebnicy Pana, Pierwszej Chrześcijanki, Wzoru Kościoła. Pobożność "z Maryją" i "jak Maryja" służy zdecydowa­nie lepiej mojej bliskości z Panem niż pobożność "do Maryi". To samo widzę u swoich wychowanków ze szkoły czy grup parafialnych.
Trudno mi "zreformować" własną mamę, nadal inicjującą śpiew w naszej kaplicy. "Czy to komu zaszkodziło? Wieki całe tak się ludzie modlili i dobrze im było." Może i dobrze, jednak może być lepiej, właściwie, biblijnie. Bóg zna naszą małość, nasze słabości. Dlatego nie strzelił piorunem, gdy Matkę Bożą chciałam usunąć z mego życia, dlatego zapewne nie zsyła też gromów na odmawiających, niestety często bezmyślnie, Różaniec podczas Eucharystii, czy śpiewających o niedobrym Ojcu i łaskawej wbrew Bogu Matce. Może dlatego nie zsyła swego gniewu na kaznodziejów, często z tytułami naukowymi, którzy mają tak głęboką schizofrenię, że na sali wykładowej mówią coś przeciwnego niż z ambony, usprawiedliwiając się, że prosty lud właśnie tego chce słuchać. Współczuję wtedy Maryi, pocieszam świętych, że naprawdę muszą się w niebie głupio czuć, gdy stawia się ich wyżej od Najwyższego i daje się im moc potężniejszą od Wszechmogącego, tworząc niby chrześcijański Olimp, który, gdy się dobrze przyjrzeć, niewiele ma wspólnego z prawdą biblijną. Modlę się zatem z Maryją i innymi świętymi, moimi wspaniały­mi braćmi i siostrami, których bliskość odczuwam i za których życie i przy­kład wielbię Pana. "My chcemy Boga, Panno Święta" - jakże wymowne są słowa tej pieśni. Człowiek tak naprawdę chce tylko i wyłącznie Boga. Cała reszta będzie mu dodana i wszystko na właściwym miejscu. A ja ze swoją pobożnością wróciłam do ławeczki po lewej stronie ołtarza.

AGATA

Pastores poleca