Sahara - 46° C w cieniu. Siedzę na ziemi w jednym z domów (w Polsce nazywa się to chyba stan surowy budynku) nomadów. Wokół mnie arabska rodzina beduinów. "Kim jesteś?" "Jestem księdzem." "A kto to ksiądz?" "Hmmm... to «brat» każdego człowieka."
"??? (zdziwienie) a masz maturę?" "Mam." "Ooo !!?? (znów zdziwienie) A studia skończyłeś?" "Tak, skończyłem." "Ooooo!!?? (jeszcze większe zdziwienie - tu rzadko kto kończy szkołę) to w takim razie kim jesteś po tych studiach? Co potrafisz robić?" "... Jestem... księdzem... bratem..." "Czyli co robisz? Po medycynie jesteś lekarzem, po innych studiach inżynierem czy prawnikiem. A ty?" "Ja... jestem... bratem..." "Ha ha ha ... takie studia to każdy z nas skończył!!! Jesteś nikim!! Co ty potrafisz???!!!".
W tych dniach jestem sam. Siedzę w kaplicy i sam odprawiam Mszę świętą. Najbliższy chrześcijanin: na północ 500 km, na południe 450 km, na wschód ponad 1000 km, na zachód... nie mam zielonego pojęcia. Dookoła islam. Potężny, miażdżący islam. Siedzę nad kawałkiem chleba i mówię : "To jest Ciało moje, które za was będzie wydane... To jest kielich Krwi mojej..." Jestem kapłanem... Jestem nikim...
Kupiłem dwie kozy od mojej arabskiej rodziny. Mohamed był najwyraźniej zadowolony, pewnie sprzedał mi najgorsze. Nie znam się na kozach. Jedną nazwałem Irenka, a mały koziołek to Asmar, tak go nazwały beduińskie dzieci i tak zostało. Irenka raczej powinna się nazywać Łysek z pokładu Idy lub Nasza Szkapa. Zaniosłem ją na rękach do naszego ogrodu. Po trzech tygodniach solidnego odkarmiania w końcu postanowiłem ją wydoić... że też tego nie uczą w seminarium! Czy wiesz, jak wydoić kozę i jak jej wytłumaczyć, żeby stała w miejscu i się nie ruszała??? Hmmm... Po kolejnych dwóch miesiącach szedłem już, od Irenki do domu, trzymając w ręku słoik z pierwszym kozim serem! Przed drzwiami stali muzułmańscy sąsiedzi. "Co to jest?" - pytają. "Ser od Irenki" - odpowiadam z nieukrywaną dumą. Na twarzach widzę zaskoczenie. "Teraz jesteś jednym z nas - słyszę. - Już nie nazywasz się Marek, ale Mbarek".
Wieczorna Eucharystia. Tym razem odprawiamy ją wspólnie z pozostałymi trzema francuskimi braćmi, kapłanami (wszyscy mają powyżej 60-tki). Siedzimy w naszej kaplicy wyścielonej piaskiem wokół niskiego okrągłego stoliczka. Po Ewangelii zazwyczaj dzielimy się tym, co się wydarzyło, tym, czym żyjemy... Opowiadam więc o Irenie i nowym imieniu. Mówią mi, że Mbarek to mniej więcej tyle, co Benedykt, czyli błogosławiony...
Największa diecezja świata. Biskup odwiedza każdą wspólnotę dwa razy do roku. Ma do pokonania tysiące piaszczystych i kamienistych kilometrów. W tym tygodniu przyjeżdża do nas. Akurat wypada mój tygodniowy dyżur gotowania. Robię pierogi - coś specjalnego! Wyszły jak gumowe kulki, ale każdy zachwycony. Jemy zawsze wspólnie. Biskup po 18 godzinach jazdy w autobusie w saharyjskim słońcu wprost je pochłania... Znalazła się nawet jakaś butelczyna (w kraju muzułmańskim nie tak łatwo o jakiekolwiek "procenty", więc to istny rarytas). Siedzimy do późna i gawędzimy o palmach daktylowych, Mszy świętej, Irence, burzy piaskowej, naszych nomadzkich sąsiadach, kapłaństwie, o tym, że kury nam chorują, o pierogach... O tym, czym na co dzień żyjemy. Po kolacji biskup bierze się do zmywania, ale mówię mu: "Claude, dziś ja pozmywam, jesteś po podróży... Jutro jestem zaproszony na obiad, jeśli chcesz, możesz iść ze mną do Ahmeda, tego, który miesiąc temu w wypadku samochodowym potrącił i zabił Xaviera (jednego z braci)".
Następnego dnia idziemy do Ahmeda. Claude i ja. Ramię w ramię. Wypijemy tradycyjną arabską herbatę. Zjemy kuskus wspólnie z jednej miski z Ahmedem, na takim samym okrągłym stoliku jak ten nasz stojący w kaplicy. Porozmawiamy o wielbłądach - Ahmed handluje wielbłądami - o upale, o palmach, o... śmierci Xaviera.
Idziemy w skwarze, po gorącym piasku, zewsząd rozlega się: Allah Akbar ("Allah jest największy"). Idziemy razem... brat z bratem... nikt z nikim... biskup z prezbiterem...
KS. MBAREK