"Zdarzyło się to w kilka lat po ukończeniu seminarium. Przeżywałem wtedy poważny kryzys kapłaństwa. Jeden z moich przyjaciół księży, widząc, co się ze mną dzieje, zaproponował mi uczestnictwo w katechezach w innej parafii. Dałem się namówić. W trakcie tych katechez poczułem, że stanowią one odpowiedź na moje trudności i cierpienie" - opowiada ks. Jan Zieliński , obecnie proboszcz warszawskiej parafii Najświętszej Marii Panny Matki Kościoła przy ul. Domaniewskiej. Dla niego ta nowa przygoda z Chrystusem rozpoczęła się w 1979 roku, kiedy poznał charyzmat Drogi Neokatechumenalnej.


Powołani do relacji

"W chrześcijaństwie nie występuje duchowość indywidualna. Nawet pustelnicy zawsze mieli i mają jakąś formę życia wspólnotowego” – mówi wędrowny katechista, ks. Jarosław Ambroży. „Każdy z nas potrzebuje wspólnoty – wtóruje mu ks. Michał Muszyński z kościoła św. Anny w Warszawie. – Człowiek jest tak stworzony, że realizuje się w relacjach. Tu szczególność sytuacji polega na tym, że osoba chcąca wstąpić na Drogę nie trafia do jakiegoś abstrakcyjnego ruchu, tylko do konkretnej wspólnoty”.
Wspólnota neokatechumenalna składa się z 30-40 osób, odbywających razem formację wiary. "Wiara jest drogą. Dziecko zapisane dopiero co do szkoły nie może następnego dnia zdać matury. W Kościele pierwotnym chrzest był swojego rodzaju dyplomem, potwierdzeniem wiedzy i uznaniem, że osoba, która chce zostać chrześcijaninem, dokonała już uczynków życia wiecznego. Dziś dajemy tę maturę w nadziei, że wiedza i uczynki przyjdą później” – wyjaśnia ks. Artur Awdaljan z warszawskiej parafii św. Augustyna. Dlatego wspólnota neokatechumenalna ma za zadanie ponowne odkrycie istoty chrztu. To, co wcześniej było przygotowaniem do przyjęcia sakramentu, staje się w obecnych realiach formacją pochrzcielną, nowym katechumenatem.
Droga Neokatechumenalna nie jest żadną organizacją, stowarzyszeniem czy ruchem, lecz – jak głosi jej Statut – jednym „ze sposobów diecezjalnej realizacji wtajemniczenia chrześcijańskiego i stałego wychowania wiary”. Metoda tego wtajemniczenia jest jedną z form realizacji zaproponowanego przez Jana Pawła II „najbardziej pierwotnego modelu apostolskiego”. Chodzi o inicjację chrześcijańską odbywającą się w żywej wspólnocie, która daje światu znaki miłości i jedności.


Prezbiter we wspólnocie

Wspólnotę neokatechumenalną tworzą osoby w różnym wieku i różnych powołań w Kościele – młodzież, małżeństwa, siostry zakonne, wdowy, klerycy i prezbiterzy... Pojedyncza wspólnota spotyka się dwa razy w tygodniu – raz w dzień powszedni, a drugi na niedzielnej Eucharystii, odprawianej w sobotni wieczór. „Na szczęście istnieje taka grupa ludzi, dla których nie jestem przede wszystkim księdzem, ale chrześcijaninem. Znam tych braci od 23 lat, tak samo oni mnie. Pamiętają mnie z różnych momentów – łatwiejszych i trudniejszych. To daje człowiekowi bardzo silne oparcie. Wiadomo, kim się jest” – stwierdza ks. Muszyński. Żeby być dobrym księdzem, bratem, ojcem czy matką, najpierw trzeba być dobrym chrześcijaninem. Każdy ma swoje miejsce w Kościele i każdy potrzebuje wzrastać w wierze, a najbardziej chyba ksiądz, który ma być przecież specjalistą od życia duchowego.
Jak mówią prezbiterzy, Kościół w tym wymiarze nabiera realnych kształtów. „Wiem, że moje kapłaństwo wyrasta z bardzo konkretnej wspólnoty i służy bardzo konkretnym ludziom” – zaznacza ks. Muszyński. Różnorodność wspólnoty jest też jej siłą. Poszczególne powołania członków współgrają i wzmacniają się wzajemnie. „Przeżywanie celibatu jest o wiele lżejsze, kiedy razem toczymy walkę o wierność: bracia o wierność małżeńską, ja o wierność Kościołowi” – wyznaje ks. Ambroży.
Wspólnota wspiera. „Czy ksiądz jest człowiekiem? Czy może mieć kryzys? Czy grzeszy?” – pyta retorycznie ks. Piotr Odziemczyk, prezbiter wywodzący się z parafii św. Augustyna i studiujący obecnie prawo kanoniczne w Wenecji. Wspólnota może pomóc duszpasterzowi w najtrudniejszych okresach – w kryzysach, próbach wiary, doświadczeniach samotności. „Kiedyś zakochałem się. Pewna rodzina z mojej wspólnoty pomogła mi po pierwsze to sobie uświadomić, a po drugie pozostać wiernym Kościołowi. Widząc moc Boga w ich wierności małżeńskiej, mogłem przetrwać ten czas próby” – wyjawia ks. Ambroży. „Pamiętam też czas, gdy odchodzili do domu Ojca moi rodzice. Obecność i pomoc moich braci ze wspólnoty uchroniła mnie przed cierpieniem samotności” – dodaje ten wędrowny katechista.
Wiadomo, ksiądz parafii nie wybiera. A na parafii, mimo że wszyscy są dobrymi ludźmi, charaktery po prostu mogą się nie zgodzić. Doświadczył tego kiedyś ks. Muszyński. Jak podkreśla, to właśnie wspólnota służyła mu wtedy za oparcie. Oparcie, które czasem może być bardzo dyskretne: „Ostatnio 80-letnia siostra zakonna z mojej wspólnoty zapytała, jak się miewam. Odpowiedziałem, że dobrze, że jestem bardzo zadowolony z pracy, z miejsca i księży na plebanii. A ona na to: «Jestem taka szczęśliwa, tak się za ciebie modliłam!»”.


Parafie z formacją pochrzcielną

Całą noc śnieżyło, a rano – jeżeli tak nazwać ten mrok – ulice przypominały nartostrady. Warszawa, nie Rzym, na siedmiu wzgórzach nie leży, a jednak z wiaduktu na Głębockiej stoczył się autobus i jazdę skończył na poboczu. Brnąc przez zaspy, docieram na Domaniewską. Tak jeszcze – myślę sobie – swoich urodzin nie zaczynałem. Patrzę na zegarek, jest 6.15, spóźniłem się. Ludu Bożego w kościele niemal jak na niedzielnej Mszy świętej. Trwa jutrznia. „Dziś jakoś mało ludzi przyszło, to chyba przez ten śnieg” – mówi znajoma, prowadząc mnie po nabożeństwie do proboszcza.
Podobnie u św. Augustyna. W Adwencie na jutrznię przychodzi około 200 osób. Czytania, śpiewanie psalmów, 15 minut modlitwy cichej. Po 7.00 zaczynają się roraty. Kto może, zostaje, inni idą do pracy. Proboszcz, ks. Walenty Królak, przyjął mnie u siebie w kancelarii. Przez 20 minut naszej rozmowy odebrał kilka telefonów, „opędził się” od paru następnych, wydał polecenia dotyczące stawiania szopki i rzeczowo wytłumaczył dobijającemu się do niego dyrektorowi szkoły, skąd ma wziąć opłatki.
„Ludzie mówią o nas «parafia neokatechumenalna». A ja nie wiem, co to jest, takiego pojęcia nie ma!” – mówi w przerwie między jednym telefonem a drugim. „Wraz z innymi księżmi jestem tutaj z polecenia biskupa. Niektórzy patrzą na nas jak na jakąś schizmę czy heretyków. Ale po pierwsze, Droga Neokatechumenalna niczego nowego do Kościoła nie wnosi, a po drugie, czy coś wciąż może być nowością od 45 lat?” – pyta poirytowany.
Parafia św. Augustyna jest więc zwykłą parafią, choć może niestandardową. Działa w niej 12 wspólnot neokatechumenalnych. Wiele inicjatyw wychodzi od świeckich. To oni przygotowują liturgie, głoszą katechezy, angażują się w ewangelizację dorosłych czy prowadzą kursy przed bierzmowaniem i dla narzeczonych. W ten sposób mogą wziąć odpowiedzialność za Kościół. „Model, w którym to ksiądz ma wszystko zorganizować, wyremontować i pobudować, najczęściej źle działa” – uważa ks. Królak.
Jego zdaniem, Droga Neokatechumenalna daje narzędzia, które z po­wodzeniem można stosować w życiu parafii. „Po chyba 8 latach kapłaństwa, czyli jakieś 28 lat temu, poczułem się bardzo zmęczony. Posługa stała się dla mnie rutyną i pasmem trudności, trudno przecież wciąż tylko eksploatować się dla innych. Szukałem dla siebie ratunku. A byłem przy tym wrogiem wspólnoty, wspólnotowość uważałem za pewne hobby i dziwactwo. Gdy jednak poznałem Neokatechumenat, właśnie wspólnota dała mi możliwość odżycia i nawrócenia. Zobaczyłem, że daje on fantastyczne narzędzia duszpasterskie do formowania ludzi” – wspomina proboszcz św. Augustyna. Zaznacza jednocześnie, że charyzmat Drogi stanowi jedną z możliwych propozycji – nie jest ani jedyną, ani najlepszą. Wypełnia jednak dotkliwą lukę, gdyż „do tej pory Kościół, przynajmniej w Polsce, metody duszpasterskiej na dorosłych nie znalazł. Robi się misje, rekolekcje, ale formacji, która byłaby permanentna i rzeczywista, nie ma. Człowiek dorasta, mnożą się problemy, a jego wiara zostaje na poziomie pierwszej Komunii” – stwierdza ks. Królak.
Jeden fakt podkreślają wszyscy księża zgodnie: razem pracuje się łatwiej i lepiej. Prezbiterów Neokatechumenatu głęboko łączy wspólne doświadczenie wiary, na Drodze nie można postępować samemu. Księża z tej parafii dobrze się znają i z reguły z seminarium wynieśli inny model wzajemnych relacji. „Na wielu plebaniach księża mogą razem jeść, kłócić się, ale na pewno nie modlić. Kiedy my się spotykamy, najpierw się modlimy. To najlepsze, co możemy zrobić” – mówi ks. Królak. „W tej parafii łatwiej rozwiązuje się problemy duszpasterskie, bo możemy na nie spojrzeć razem” – wtóruje mu ks. Odziemczyk.
Co istotne, inni księża i wspólnota dają możliwość spojrzenia na siebie z dystansu. I tu ważna jest szczerość. U brata ze wspólnoty zawsze można zasięgnąć porady i zapytać, jak on postrzega moje działania. Inaczej na problemy z dziećmi patrzy ojciec rodziny, a inaczej ksiądz i katecheta. Dlatego właśnie mogą pomagać sobie nawzajem. Warunkiem jest to, że każda uwaga powinna wypływać z miłości i być z miłością odbierana.
Wspólnotowość może też być modelem życia kapłańskiego. „Na parafii staramy się spędzać ze sobą dużo czasu i razem się modlić. To daje nam bardzo piękną przestrzeń wewnętrzną. Mogę traktować swojego współbrata właśnie jak współbrata, a nie jak kolegę z pracy” – mówi ks. Muszyński. Nie jest to – jak podkreśla – specyfika Neokatechumenatu. Nie wszyscy księża u św. Anny angażują się w Drogę Neokatechumenalną, ale każdy z nich stara się o realizację kapłańskiego modelu wspólnotowości.
Tak samo zresztą jest w przypadku parafii Najświętszej Marii Panny Matki Kościoła, którą postrzega się mimo to jako „parafię neokatechumenalną”. Na Domaniewskiej wszyscy księża codziennie odprawiają wspólnie jutrznię. Ponadto razem się modlą, jedzą i po prostu – jak relacjonuje proboszcz – dużo ze sobą rozmawiają. W swoim gronie przeżywają też ważne święta, na przykład Wigilię Bożego Narodzenia czy uroczystość Objawienia Pańskiego. Raz w tygodniu zbierają się dodatkowo, by przygotować się do niedzielnej Eucharystii.


Ksiądz na Drodze

Wszyscy prezbiterzy Drogi Neokatechumenalnej w danym regionie spotykają się co tydzień. W przypadku Polski ci, którzy mogą, zbierają się w poniedziałki w Archidiecezjalnym Seminarium Misyjnym „Redemptoris Mater”. Jedno spotkanie poświęcone jest modlitwie ze słowem Bożym, pozostawia się też czas na adorację Najświętszego Sakramentu
i spowiedź. Całość trwa 3-4 godziny. W następnym tygodniu prezbiterzy rozważają któryś z dokumentów kościelnych dotyczących życia kapłańskiego. Chwalą to sobie, gdyż dzięki temu mogą być „w miarę na bieżąco”. Na kolejny poniedziałek przypada zazwyczaj spotkanie z ojcem duchownym. Księża mogą się wtedy podzielić w szerszym gronie swoimi problemami duszpasterskimi i tymi, które dotyczą wspólnego życia. I wreszcie jedno spotkanie w miesiącu odbywa się u któregoś z nich w parafii. Księża celebrują Eucharystię, jedzą obiad, a przede wszystkim są razem.
„Po wyświęceniu ksiądz zostaje często faktycznie sam. Często ma dodatkowo uraz do seminarium i przez długie lata go nie odwiedza” – mówi ks. Królak. Jego zdaniem, formacja stała w ramach diecezji jest niewystarczająca. „Nie mylmy formacji z dokształcaniem czy informacją. Dni skupienia czy konferencje odbywają się rzadko. Ponadto ksiądz nie ma na nich możliwości powiedzenia o sobie, o swoich problemach i doświadczeniu wiary. Nie może się tam poczuć wysłuchany, zrozumiany i zaakceptowany” – wyjaśnia proboszcz św. Augustyna.
Tymczasem samo seminarium „Redemptoris Mater” ma strukturę wspólnotową, a jego charakterystycznym rysem jest międzynarodowość. O tym, do którego z 72 seminariów na całym świecie trafi dany kandydat do kapłaństwa, decyduje losowanie. Kształcących się kleryków utrzymują miejscowe wspólnoty. Takiemu – dajmy na to – Ekwadorczykowi, który dostał się do Polski, trzeba zapewnić spodnie, buty i kurtkę, bo biedak trafił do nieco innych warunków klimatycznych, niż jest przyzwyczajony. Kleryk nie dysponuje żadnymi swoimi pieniędzmi, a telefon komórkowy zostawia u rektora. Oczywiście, jeżeli ma jakieś potrzeby, na przykład chce kupić bilet, prosi przełożonego. A kontakt z odpowiedzialnymi – jak zapewnia ks. Królak – jest dużo łatwiejszy niż w zwyczaj­nym seminarium diecezjalnym. „Mamy inne relacje, wszyscy jesteśmy po imieniu, księża ze sobą, wspólnoty z nami, a w seminarium klerycy z przełożonymi. To usuwa bariery i upraszcza relacje, nie ma tych «prałatów», «kanoników» i «ekscelencji»” – mówi proboszcz.
Formacja w „Redemptoris Mater” trwa przeciętnie 10 lat. Jest to seminarium misyjne. Cudzoziemcy dostają rok na wyszlifowanie miejscowego języka. Wszyscy klerycy natomiast po dwuletnich studiach filozofii zostają posłani na trwające 2-4 lata praktyki ewangelizacyjne. W tym czasie kandydat do kapłaństwa dużo podróżuje. I tak na przykład ks. Odziemczyk spędził rok w Toronto, a drugi – by było cieplej – w Nowosybirsku. Ze swoich wojaży jest bardzo zadowolony. Praktyki misyjne chwali sobie także ks. Muszyński. „Rzeczywistość w seminarium była zupełnie inna, niż oczekiwałem. Do tej pory miałem do czynienia z księżmi w parafiach, ale nigdy z księżmi profesorami. Po drugim roku właściwie chciałem już odejść. Wtedy wysłano mnie na misję. Kiedy wróciłem, już dobrze wiedziałem, dla kogo i po co się uczę. Wiedziałem, że moim zadaniem będzie głosić Ewangelię i muszę się do tej funkcji dobrze przygotować” – opowiada. Obecny duszpasterz akademicki w kościele św. Anny spędził cztery lata w Rosji, na Białorusi i Litwie.
Co roku do seminariów „Redemptoris Mater” na całym świecie przyjmowanych jest około 30 Polaków. Więcej powołań pochodzi tylko z Włoch i Hiszpanii. Absolwent takiego seminarium zostaje inkardynowany do miejscowej diecezji. Po jakimś czasie, jeżeli otrzyma pozwolenie lokalnego biskupa, może udać się na misje albo tam, gdzie potrzebni są prezbiterzy.


Kościół na czasy obecne

W parafii przy Domaniewskiej od lat organizuje się pielgrzymki młodzieży. Latem 2009 roku młodzi udali się śladami świętych do Włoch. W podróży do Padwy, Loreto i Rzymu prowadził ich ks. Antonio Panaro, włoski prezbiter, który od ponad trzech lat pracuje pod ojcowskim okiem ks. Zielińskiego. W wyprawie – jak zaznacza – towarzyszyła im ekipa katechistów. „Nigdy nie jeżdżę sam, aby nie przywiązać młodzieży do siebie jako do duszpasterza. Będą inni po mnie. Najważniejsza jest relacja młodych z Chrystusem, ja jestem tylko marnym narzędziem w rękach Boga” – mówi ks. Panaro. Jednym z najmocniejszych momentów pielgrzymki była dla niego nocna Eucharystia, którą młodzi spontanicznie przygotowali na tarasie hotelu pod Rzymem. „Nie mieliśmy lampy, chłopaki przynieśli więc świece, a zwykły stół posłużył nam za ołtarz – opowiada. – W którymś momencie Mszy świętej zobaczyłem, że wielu młodych ludzi płakało. Było lato, z ulicy dochodził hałas, a z plaży łomot dyskotek. Tymczasem oni, siedząc plecami do tamtego świata, przyznawali się do Jezusa Chrystusa”.
Ks. Panaro chciał zostać malarzem, lecz poszedł do seminarium i teraz... spełnia się jako aktor. Wyjazd na Światowy Dzień Młodzieży do Sydney dla wielu młodych osób był marzeniem. Cóż, bilet lotniczy kosztował 10 tys. zł od osoby. Wraz z młodzieżą ks. Panaro przygotował spektakl na podstawie filmu „Anioł w Krakowie”. Przedstawienie odniosło ogromny sukces. Do wpływów z biletów dołożyła się wspólnota parafialna i grupa młodzieży mogła do Sydney pojechać. Obecnie trupa z Domaniewskiej wystawia sztukę Przed sklepem jubilera Karola Wojtyły.

„Gdy Neokatechumenat rodził się w Polsce, byliśmy «na indeksie», często nas «przesłuchiwano» – mówi ks. Królak. – Stoi mi przed oczami audiencja u Prymasa Wyszyńskiego, tuż przed jego śmiercią. Powiedział wtedy do nas: «Jestem już człowiekiem z innej epoki. Zajmowałem się komunizmem, kwestią robotniczą i sprawami społecznymi. Ale to, co wy robicie – czuję to całym sercem – jest na te czasy i jest potrzebne»” – wspomina proboszcz św. Augustyna.
Kamil Wielecki (ur. 1981), etnolog i antropolog kultury, dziennikarz Katolickiej Agencji Informacyjnej.

Pastores poleca