Był rok 1985. Pracowałem w naszym seminarium duchownym w Kra­kowie na Skałce jako prefekt kleryków. Jak co roku, pod koniec września była organizowana pielgrzymka wszystkich krakowskich alumnów do Kalwarii Zebrzydowskiej. Delegacja naszego seminarium miała prowadzić rozważania trzeciej stacji Drogi Krzyżowej. Pojechaliśmy w dziewięć osób seminaryjnym minibusem. Ja prowadziłem, ale nie dojechaliśmy. Pięć kilometrów przed Kalwarią mieliśmy wypadek. Przy wyprzedzaniu ciężarówki z przyczepą, która przyspieszyła, zdecydowałem się zrezygno­wać z wyprzedzania i z powrotem schować się za nią, ponieważ na przeciwległym pasie jezdni pojawił się nadjeżdżający z naprzeciwka samochód ciężarowy. Podczas hamowania nasz minibus zarzuciło i wypadliśmy
z jezdni wprost na drzewo. Uderzyliśmy w nie bokiem, tak też samochód się przewrócił. Mnie nic się nie stało, przez przednią szybę jakoś się wydostałem i z pomocą zatrzymujących się kierowców podnieśliśmy sa­mochód, by wyciągnąć poszkodowanych kleryków. Prawie wszyscy zostali lżej lub bardziej ranni, natomiast br. Czesław nie przeżył. Rozgrzeszyłem go tylko – nic więcej nie mogłem zrobić. Widok był tragiczny. Mło­dzi zakonnicy w białych habitach leżeli na łące, niektórzy pokrwawie­ni. Karetki pogotowia zabrały rannych i poobijanych braci do szpitala. Bardzo pomogli nam inni kierowcy i przypadkowi ludzie. Kierowca wyprzedzanej ciężarówki nie zatrzymał się. Ja zostałem, czekając na milicję, wyglądałem pewnie fatalnie, w białym zakrwawionym habicie. Nie czułem szoku, tylko coś, co mi gardło i serce bólem ściskało.
Przyjechali. Mnie jednak zabrali panowie ze Służby Bezpieczeństwa na pobranie krwi, krótkie przesłuchanie na posterunku w Kalwarii i przewieźli do aresztu w Wadowicach. Nie był to dla mnie najtrudniejszy mo­-
ment. Gorzej było, gdy na moich rękach oddał ducha Bogu br. Czesław. Miałem żal do Pana Boga, że to nie ja odchodzę. Znałem jego rodzeństwo, ojca, matkę, dumnych z syna zakonnika. Wiedziałem, co może czuć matka po tragicznej śmierci syna, ponieważ wcześniej został zabity mój brat. Wiadomość o zatrzymaniu w areszcie przyjąłem bardzo spokojnie. Wylą­dowałem sam w celi, w piwnicy, i tylko dzwon w kościele wadowickim dawał mi pojęcie o porze dnia. Czułem ogromny ból po stracie współbrata. To przecież ja trzymałem kierownicę, hamowałem. Czułem się winny. Z drugiej strony wiedziałem, że nie złamałem przepisów prawa drogowego, co później wykazała wizja lokalna – dokładne przeliczenia miejsca wyprzedzania, czasu, długości hamowania i te wszystkie czynności, które wykonuje się w czasie śledztwa. Pytałem: dlaczego? Co mogło się stać? Co z resztą rannych współbraci, w jakim są stanie, czy może jeszcze któ­ryś z nich nie przeżył?
Jakież było moje zdziwienie, kiedy milicjant przyniósł mi Pismo Świę­te, oznajmiając, że zostało znalezione w rozbitym samochodzie. Wtedy dopiero coś we mnie pękło i mogłem zapłakać. Zacząłem z całego serca wołać do Boga. Otwierałem Biblię, czytałem fragmenty, gdzie wzrok trafiał, wiele razy i bardzo długo. Cisza izolatki dobrze mi robiła. Wreszcie zasnąłem. Rozpoczęły się na nowo przesłuchania, rozmowy z funkcjonariuszami milicji i Służby Bezpieczeństwa. Niczego nie podpisałem, poza dokumentem o zwrocie zegarka, sznurowadeł, paska od spodni i port­-
fela z dokumentami osobistymi. Jednemu milicjantowi jestem szczegól-
nie wdzięczny. Jeszcze na posterunku w Kalwarii Zebrzydowskiej, kiedy czekałem na rozstrzygnięcie, czy mnie zamkną, czy wypuszczą, słysza-
łem strzępy rozmów i konsultacji. Jeden wyższy rangą milicjant w mundu­rze głośno mnie skrzyczał, ale po cichu powiedział: „Nie rozgaduj się, od­-
powiadaj krótko na pytania, mów tylko prawdę, jak było. Inaczej cię wro-
bią”. Również strażnik na korytarzu celi, gdzie siedziałem, wydawał się mi współczuć.
Przesłuchań nie było zbyt wiele, ponieważ mówiłem niezmiennie to samo, prawdę. Błogosławieństwem była samotność, świadomość, jak blisko mam do kościoła, w którym modlił się Papież. Byłem na studiach w Rzymie, kiedy do niego strzelano, targowałem się z Panem Bogiem, żeby Ojciec Święty przeżył, moje życie za jego życie... Chyba wtedy
w celi zrozumiałem, że był to przejaw myślenia człowieka pysznego,któ­ry mało zna siebie.
Nie siedziałem długo – po 48 godzinach zostałem zwolniony. Później były zeznania w prokuraturze w Wadowicach. Najpierw miałem zarzut spowodowania katastrofy drogowej, później z artykułu o nieumyślne spowodowanie wypadku drogowego. Śledztwo umorzono. Kierowca ciężarówki, którą wyprzedzałem, nie został odnaleziony. Na jezdni znaleziono resztki sypkiego materiału. Ja sam nie wiem, jak to wszystko się stało, ale nie mogę zapomnieć.
Rodzice zmarłego br. Czesława nie wnieśli przeciw mnie oskarżenia z powództwa cywilnego. Odwiedzałem ich, oni byli w domu moich rodziców. Jakoś przez tę śmierć nasze losy bardziej się związały.
O. Generał nie przyjął mojej rezygnacji z funkcji prefekta kleryków, a w czasie pogrzebu br. Czesława biskup prowadzący liturgię powiedział do mnie: „Nie domagaj się odpowiedzi na pytanie «dlaczego»; na to py-
tanie tylko Pan Bóg ma odpowiedź”. Bardzo mi to pomogło, szczególnie kiedy rok później zabił się na ciągniku mój najmłodszy brat. Diabeł próbo­wał oskarżać mnie i niektóre ludzkie języki również, że jest to spra­wie­dliwość losu. Ja wiedziałem, że nie taka jest Boża sprawiedliwość.
Zapiski dzienniczka duchowego śp. Czesia, bo tak go nazywali współbracia, ujawniły, że był najbardziej z nas wszystkich dojrzały na spotkanie z Panem. Pamiętam, że pierwszy zajął miejsce w ostatnim rzędzie
z boku w busie, mówiąc: „Nie zamienię się, to jest moje miejsce”. Bezpo­średnią przyczyną śmierci Czesia nie były obrażenia, bo miał tylko złamaną rękę, ale – jak wykazała sekcja zwłok – pęknięcie serca. Jego serce zawsze biło niezwykłą miłością do Boga, do ludzi, do współbraci. Reszta poszkodowanych wylizała się z wypadku, po wielu cierpieniach i reha­bilitacji, ja zaś wciąż czuję, że nie odkryłem tajemnicy tamtego wydarzenia. Nie muszę. Wiem, że jest ono dla mnie mową Boga, który mnie, grzesznika, kocha przeogromną miłością i wszystko czyni dobrze na po-
krętnych drogach mojego życia.
Dlaczego zgodziłem się ten tekst napisać? Dla siebie – by się nie bać tak bardzo następnych stacji mojej drogi krzyżowej. Tamta była trzecia, będą następne, ponieważ muszą się spełnić słowa: „Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z powodu Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym śmiertelnym ciele” (2 Kor 4,6 n.). Również dlatego, by podziękować Panu Jezusowi za to, iż mówi przez wydarzenia, Kościołowi, który jest Matką, dając nam Pismo Święte
i umacniając nas przez Jego słowo. By podziękować ludziom Kościoła, kard. Franciszkowi Macharskiemu, który w mojej sprawie interweniował, moim przełożonym i współbraciom w zakonie. Widać, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Chciałem też zaświadczyć o mocy słowa Bożego,
o mocy modlitwy i pięknie dobroci drugiego człowieka.

STANISŁAW JAROSZ OSPPE

Pastores poleca