Dzieci zawsze były dla mnie ważne. Gdy w trakcie studiów, i potem, gdy już pracowałam, przyjeżdżałam do rodzinnej parafii, przychodziły na spotkania ze mną, by porozmawiać, pobawić się, pośpiewać. Owocowało to między innymi wspólną modlitwą śpiewem na niedzielnej liturgii, żywym odczuciem wspólnoty Kościoła. Otwartość i szczerość dzieci, tych moich braci i sióstr w wierze, działały na mnie oczyszczająco, ich świadectwo wiary dodawało sił, a ich ufność budziła moją odpowiedzialność.
Dlatego wielkim szokiem i bólem była dla mnie wiadomość, która zastała mnie, gdy przyjechałam na święta Bożego Narodzenia. Jedna
z dziewczynek opowiedziała mi w sekrecie, że ojciec G., który przybył do naszej parafii (prowadzonej przez zakonników), podczas spowiedzi dziwnie się zachowuje, zadaje dziwne pytania. Dziwność tę początkowo tłumaczyłam sobie czymś innym – dziewczynka dojrzewa, może jakiś jej grzech zwrócił uwagę spowiednika, który chciał jej pomóc rozeznać sytuację. Jednak ona od razu nazwała rzeczy po imieniu: „Ten ksiądz jest jakiś chory. To było zboczone”. Jeszcze próbowałam wytłumaczyć na różne sposoby tego księdza, ale im bardziej starałam się niewinnie interpretować jego zachowania, tym więcej niezdrowych faktów podawała mi dziewczynka.