Gdy usłyszałem głos powołania i podjąłem decyzję o wstąpieniu do se­mi­narium duchownego, rodziły się we mnie domysły, jak wygląda życie w jego murach. Ta niepewność była podsycana przez znajomych, którzy twierdzili, że zostanę zamknięty w czterech ścianach na sześć lat, gdzie zrobią mi pranie mózgu, tak bym został świetnym poborcą datków dla matki-kurii. „Chyba mnie nie wrobisz w coś takiego?” – pytałem Chrystusa na modlitwie. Nade wszystko jednak chciałem Mu zaufać. Z nadzieją przestępowałem próg seminaryjnej furty i bardzo chciałem dać się pozytyw­nie zaskoczyć. Będzie formacja czy deformacja? – zastanawiałem się.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy po wejściu do seminarium, to dokładnie rozplanowany dzień. O tej godzinie masz robić to, potem tamto itd. Do tego prefekci czuwający nad przestrzeganiem czasu studium i si-
lentium, godzina policyjna. Wracamy do przedszkola – myślałem. Pa­miętam surowe konsekwencje przyłapania na czymś niedozwolonym. Niektórzy starsi koledzy rozgrywali grę w stylu: „Żyj po swojemu i nie daj się złapać”. „Trzeba dobrze wypaść przed władzą. Jak się nie będą czepiali, to może wyświęcą” – usłyszałem. Zewsząd słyszałem „dobre rady”, jak przetrwać w seminarium. Piszę „przetrwać”, gdyż przez ten czas obserwowałem odejścia wielu kleryków i to tych, którzy niczym ne-
gatywnym – według mnie – się nie wyróżniali. „Odsiew” był na poziomie 50-60%, co potęgowało wrażenie gry w „najsłabsze ogniwo”. Zasady są jasne, no to gramy – stwierdziłem. Niedługo jednak trwała moja gra, jak się okazało – na szczęście!
Gdy byłem na pierwszym roku, zapytaliśmy z moim kolegą starszego kleryka, tuż przed jego diakonatem, co zrobić, żeby dojść do święceń.
W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Upodabniać się do Chrystusa”. To stwierdzenie otworzyło nam oczy. Naszą relację z Jezusem zepchnęliśmy gdzieś na bok. Była, oczywiście, Eucharystia, modlitwa, sakrament pokuty, po­bożne konferencje. Ale stało to trochę z boku. Tam był Pan Jezus, a tu seminarium. Uświadomiłem sobie wtedy kuriozalność całej sytuacji. Na pierwszym miejscu był regulamin. Zapamiętałem słowa innego kolegi, gdy obradowano na temat dopuszczenia go do święceń: „Nie mają się do czego przyczepić – jestem rano na medytacji, chodzę na modlitwy, nabożeństwa...”. „Daję dziesięcinę z mięty i ruty” – dopowiedziałem wtedy ironicznie.
Rzeczywiście wyczuwałem dziwne napięcie między regulaminem
a relacją z Jezusem. Przy moim początkowym nastawieniu zdawało mi się, że preferowany jest model BMW – bierny, mierny, ale wierny. Kleryk ma po prostu dobrze funkcjonować w ramach seminarium i nie ma się co zdobywać na indywidualizm czy „coś więcej”. Sfera duchowa jest niemierzalna, więc lepiej skupić się na tym, co mogą przełożeni ocenić – nauka, punktualność itp. Ale krótkowzroczności pozbyłem się wraz
z operacją oczu. Zdałem sobie sprawę, że funkcjonując w dotychczasowy sposób, mogę zostać księdzem, ale co dalej? „W seminarium nauczyli mnie psychologii, a nie modlitwy” – te słowa księdza, który odszedł z ka­-
­płaństwa, utkwiły mi w pamięci. Dokonało się wtedy we mnie pewne prze-
wartościowanie. Światłem były słowa Chrystusa: „Ja jestem krzewem win-
nym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc ob-
fity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić”. Pan Jezus jakby zdawał się mówić: „Beze Mnie nie masz szans. Nie próbuj polegać na sobie”.
Uświadomiłem sobie rolę regulaminu, którego zadanie zacząłem postrzegać w charakterze tła. Zatrzymanie się na tym tle mogło być niebezpieczne, skoro chciałem traktować przygotowanie do kapłaństwa na serio. Seminarium miało być miejscem wzrastania, a nie jakąś „szkółką duchowlaną”, którą trzeba przejść. Regulamin zaczął być moim sprzymierzeńcem, chociaż bywają między nami kłótnie. Wtedy zacząłem też inaczej postrzegać formatorów. Oni mieli jedynie stworzyć mi warunki do realizacji pragnienia poznania Chrystusa i zażyłości z Nim. To na mnie spoczywała odpowiedzialność za to, jak wykorzystam czas seminarium. Jeżeli nie zbuduję silnej więzi z Mistrzem, to będę nieszczęśliwym księdzem. Priorytet tak dobrze znany, ale na nowo odkryty.
Antoine de Saint-Exupéry powiedział kiedyś: „Jeżeli chcesz zbudować statek, nie przywołuj mężczyzn, żeby zdobyć drewno i rozdzielić pracę, ale rozbudź w nich tęsknotę za otwartym, nieskończonym morzem”. Moim przełożonym chyba się to udało. Cała reszta w formacji to dodatki.

M.

Pastores poleca