Jestem obecnie alumnem szóstego roku seminarium duchownego. Pochodzę z rodziny, w której tata jest raczej emocjonalnie nieobecny. Chyba mocno przeżywa prawo, to znaczy silnie odczuwa poczucie powinności; nawet teraz pyta mnie nieraz o różne rzeczy: co w prawie kościelnym jest dozwolone, a co nie. Często w okresie dzieciństwa mnie i moje rodzeństwo drażniło to, że najczęstszym komunikatem z jego strony była informacja o tym, że coś należy lub czegoś nie należy robić, i to niejednokrotnie w „duchowym” kontekście. Odbierałem to niekiedy jako nieżyciowe i nieludzkie.
Mama z kolei wpajała nam przesadny – jak to dzisiaj oceniam – szacunek dla autorytetu: księdza, nauczyciela itp. W każdej sytuacji konfliktu między mną czy kimś z rodzeństwa a powyższymi przeważnie brała stronę wspomnianych autorytetów. Ponadto, jako osoba wrażliwa, jest bardzo wyczulona na opinię innych o niej. Do tego stopnia, że znacznie wpływa to na jej zachowanie.
Sam będąc osobą wrażliwą, miałem – odkąd pamiętam – lękowe podejście do prawa. Na przykład w mojej szkole podstawowej był zwyczaj porannych apeli, podczas których, oprócz omawiania różnych spraw, udzielano publicznych nagan. Zawsze było to dla mnie bardzo stresujące wydarzenie, kiedy to wyobraźnia podsuwała mi szereg moich drobnych wykroczeń lub działań w moim przekonaniu zakrawających na wykroczenie, czemu towarzyszyła niepewność: czy prowadzący apel wie o tym, czy nie; czy to ja otrzymam zapowiedzianą naganę, czy nie. Zawsze z dużą ulgą przyjmowałem koniec apelu.
W liceum było podobnie. Jeśli klasa otrzymywała ostrzeżenie lub wysłuchiwaliśmy pouczenia ze strony dyrektora czy nauczyciela, to – choć sam nie byłem głównym winowajcą – bardzo mocno przeżywałem owe „akty potępienia”. Szybko i łatwo znajdowałem się w charakterze winowajcy, łatwo było wzbudzić we mnie poczucie winy. Dlatego byłem zawsze grzecznym uczniem, stającym najczęściej po stronie nauczyciela.
Dodatkowo na mój stosunek do prawa wpłynęło uczestnictwo w formacji w jednym z ruchów. Bardzo mocno akcentowano w nim wagę wszelkich dokonywanych decyzji, wyborów – nawet tych najmniejszych, które zyskiwały rangę zgodności lub niezgodności z wolą Bożą. To dodatkowo potęgowało moje lękowe podejście do prawa.
Tak uformowany wstąpiłem do seminarium. Do stresów wynikających ze znalezienia się w nowym miejscu, pośród nieznanych osób, dochodził, oczywiście, stres związany ze świadomością nowych norm i wymagań. Władza uosabiana przez prefektów i rektora napawała mnie lękiem. Zwłaszcza, że z biegiem czasu narastała we mnie świadomość pewnego nieradzenia sobie z życiem seminaryjnym. Miałem poczucie, że jestem oceniany nie tylko ze względu na zachowywanie określonych godzin wstawania, uczenia się itp., lecz również pod względem cech osobowych. A w tej dziedzinie czułem się zupełnie zagubiony. Dlatego bałem się ro­zmów z prefektami lub innymi przełożonymi.
W pierwszych latach z powodu owych lęków i napięć miałem duże trudności z zasypianiem; zmęczenie z powodu niewyspania dodatkowo mnie osłabiało. Towarzyszyły temu skrupuły natury duchowej.
Był to okres, w którym pośród chaosu wynikającego z lęku, skrupułów itp. oparciem była dla mnie modlitwa. Z perspektywy czasu widzę działanie Boga, który stopniowo otwierał moje myśli na ufność i pokój płynące z wiary, ze słowa Bożego. Był to bardzo powolny proces.
Pod koniec pierwszego roku seminarium ponownie związałem się
z ruchem, do którego wcześniej należałem, tym razem w grupie kleryków. „Obyczajowość” tej grupy charakteryzowała się pewnym dystansem do regulaminu. Nonszalancja w podejściu do jego wymagań była – w moim odczuciu – swego rodzaju aktem wiary: odrzucam pokusę liczenia na to, że swoją skrupulatnością w przestrzeganiu regulaminu zapewnię sobie to, że mnie nie wyrzucą. Nie wiem, jakie były intencje starszych kolegów, ale ja w ten sposób to odbierałem. Pewne lekceważenie wymagań regulaminu było swoistym agere contra mojej wrodzonej lękliwej prawowierności, rodziło jednak dodatkowe wyrzuty sumienia, powodując zamęt
w sumieniu. Ponadto stwarzało sytuację wyizolowania ze sfery „normalnych relacji” czy to w obrębie kursu, seminarium, czy na parafii w relacji do mojego proboszcza. Nie miałem zaufania ani do ustaleń regulaminu, ani do kapłanów posługujących w seminarium i innych. Moje zaufanie ograniczało się do tego, co wiązało się ze wspomnianym ruchem.
Dziś patrzę na regulamin inaczej. Miało na to wpływ kilka czynników: to, że przeżyłem w seminarium te kilka lat, sprawiło, że przestałem się niektórymi sprawami tak bardzo przejmować. Na początku czwartego roku zdecydowałem się nie korzystać z formacji opartej na założeniach ruchu, w którym uczestniczyłem. Wtedy też po raz pierwszy wziąłem udział w rekolekcjach ignacjańskich. Doświadczenie osobistego spotkania z Bogiem w ciszy i Jego słowie, doświadczenie innego spojrzenia na historię mojego życia – położyło fundament pod poszukiwanie innego, już nie z perspektywy doświadczeń rodzinnych i szkolnych, obrazu Boga, siebie i seminarium. Nabrałem zaufania do tego, co jest mi w seminarium oferowane – również do regulaminu. Widzę, że wierność w tak drobnych rzeczach jak choćby unikanie zwalniania się „na świecko” za jedynie do­mniemanym pozwoleniem z motywu posłuszeństwa wprowadza w moje sumienie pewien pokój, poczucie ładu wynikającego z podporządkowania swojej woli woli Bożej wyrażonej w regulaminie. I właśnie to doświadczenie ładu i pokoju, a nie lęk, stało się nowym motywem wypełniania seminaryjnego regulaminu.
Chociaż ogólnie jestem przekonany o wartości przestrzegania regulaminu w duchu nadprzyrodzonego posłuszeństwa i odczuwam dużą potrzebę wspomnianego porządku działania, często zdarza mi się niekonsekwencja w tej materii (częściej niż wynikałoby to z okoliczności życia wspólnotowego). Widzę też potrzebę zawalczenia o jednoznaczność
w tej materii. Myślę jednak, że wiąże się to z pracą nad całą moją osobowością. Jest to jednak powolny proces, w którym podejmowaną przeze mnie pracę prowadzi – jak ufam – Duch Święty.

Z.

Pastores poleca