KS. FRANCISZEK LONGCHAMPS DE BÉRIER,
Trzy bliskie spotkania Jonasza z Panem. Czy to była modlitwa? Nazywamy nią rozmowę z Bogiem, którą zawsze jako pierwszy On rozpoczyna, zapraszając człowieka. Czyż takim pochyleniem się nad Jonaszem nie jest powtórzone po dwakroć wezwanie: „Idź do Niniwy i tam prorokuj” oraz pytanie, które mogłoby dotyczyć całego jego życia: „Czy słusznie się gniewasz?”?
Nieprzekonująca misja
Trzy modlitwy Jonasza, które Bóg inicjuje, i trzy negatywne odpowiedzi proroka, bo czym innym jest jego brak pokory, nieposłuszeństwo i niewierność powołaniu? Nawet gdy zewnętrznie robi w końcu to, co do niego należy, wewnątrz jest oburzony, zagniewany i zbuntowany. Z oburzeniem zauważa, że choć przez Niniwę idzie się aż trzy dni, przez niego samego głoszone Boże wezwanie już w ciągu jednego dnia odnosi skutek. Wrogie miasto, zamiast ulec zniszczeniu z własnej nieprawości, występków i wyrządzanych w nim krzywd, odzyskuje życie. I to zupełnie nowe – życie w Bogu, ku któremu wszyscy: ludzie i zwierzęta, zwracają się w pokorze, posłuszeństwie i z obietnicą wierności. Prawda, że reakcja Jonasza pokazuje, jak bardzo wobec Boga jest on w tym wszystkim autentyczny...
„Zaraz, zaraz!” – mógłby powiedzieć, chroniąc się przed skwarem pustyni w szałasie po wschodniej stronie miasta. „Kto powiedział, że jestem prorokiem? Nawet samo namaszczenie jeszcze nic nie znaczy! To tylko Święta Księga sugeruje, że Jonasz, syn Amittaja, to prorok.” Po czym dodałby: „Zawsze się jednak zastanawiałem, dlaczego z taką łatwością przychodzi mi rozumieć wolę Bożą, rozpoznać głos Najwyższego, a nade wszystko nie mieć wątpliwości, że to On. Może wychowanie wśród ludu Jego Przymierza daje tę naturalną zdolność... Zawsze wszelako, gdy mężczyzna dorośleje, musi sam odpowiedzieć na wezwanie do życia w tym Przymierzu”. Tak, Jonaszu – chcielibyśmy wyjaśnić – lecz samo Boże słowo wypowiedziane do człowieka jest namaszczeniem, które pozwala i każe działać. A gdy Pan mówi: „Idź i głoś zapowiedź, którą ci przekazuję”, to już z pewnością powołanie prorockie. Człowiek wciąż jest wolny, jak Jonasz: powołanie może przyjąć, może też od niego uciekać. Czy będzie w stanie je całkowicie i nieodwołalnie odrzucić? A jeśli nie, gdzie w końcu ludzka wolność?!
Przeszłość dla powołanego nie ma wielkiego znaczenia, skoro słowo Boga namaszcza i posyła. Z drogi, odbytej już po usłyszeniu wezwania, widać, jak Pan potwierdza swą decyzję, a człowiek umacnia się w przekonaniu o wyborze. Wszystko, co działo się do tej pory, zostaje przemienione i nawet trudne doświadczenia stają się zyskiem. Potrafią uczyć, jak pomóc innym. Jonasz dobrze rozumiał Boże wezwanie – widać to z jego zachowania. Jak węgle z ołtarza wzięte szczypcami anioła, aby nimi do-tknąć ust powołanego i uczynić go prorokiem swych czasów, tak słowo Boga, gdy jest wyraźnie słyszalne, pozwala nie wątpić, na jaką drogę trzeba wstąpić.
Czy już wcześniej Pan powierzał mu jakieś misje? A może Jonasz zdążył się nawet nauczyć Bogu odmawiać? Skoro Bóg o jego udział w misji „Niniwa” zabiegał ze wszech sił, musiał być skutecznym prorokiem, potężnym w słowie i sprawdzonym w cnocie. Rodzi się podejrzenie, że świetnym mówcą pozostał, skoro odnosił sukcesy nawet, gdy głosił bez przekonania – w wielkim na trzy dni drogi mieście wystarczyło mu jeden dzień przemawiać! Przekonał najważniejszych, a wieść o Bożej karze zdaje się, że dotarła do wszystkich uszu. Znane są jednak nieodosobnione przypadki, w których aż nazbyt wyraźnie widać, iż nie od kunsztu oratora zależy skuteczność: można użyć wszelkich technik przekonywania, a nic się nie wskóra; można wiele dni, miesięcy i lat wzywać, a pozostaje się w punkcie wyjścia. Czasem zaś w nabrzmiałej sytuacji wystarczy, że znajdzie się jeden, co odważnie i wystarczająco głośno powie, że król jest nagi. Choć go za to wyrzucą poza miasto, chwycą kamienie albo ukrzyżują, prorocze ostrzeżenie zdąży skutecznie zasiać niepewność w zadufane ludzkie serca. Trzeba jednak człowieka, który wybrałby się do Niniwy, a tu podstawowy problem: kto poszedłby tam z misją dobrej woli? Tylko święty, gotów zadbać o zbawienie wrogów własnego ludu. Syn Amittaja miał po temu wielką szansę, choć raczej karykaturą świętego jest ten
komu żal bardziej krzewu niż milionowego miasta (jak na tamte czasy to niebotycznie dużo) ze 120 tysiącami dzieci, co jeszcze dobra i zła nie rozpoznają. Krzew dawał mu cień w skwarze, Niniwę zamieszkiwali wrogowie – a więc królował w Jonaszu egoizm.
Cień wroga
„A może mi się tylko zdawało, że słyszę Pana?” – zastanawiał się Jonasz, bo zupełnie nie widział się w roli apostoła Niniwitów. Czytający poświęconą mu księgę może myśleć: nie należy jej brać zbyt poważnie, bo to tylko midrasz. Opowieść chce przestraszyć nieuchronnością Bożego powołania i misji. A człowiek ma prawo wybierać, szukać nowych sposobów realizacji życia i człowieczeństwa – prawda, że sprowadza się to do poszukiwań na własną miarę. Najpierw próbuje zagłuszać Boży głos i wewnętrzne przekonanie, mimo że niegdyś publicznie ogłosił swą decyzję o posłuszeństwie Bogu i gotowości pełnienia Jego woli. Dlatego również syn Amittaja uważa za stosowne przedsięwziąć na wszelki wypadek kroki, które udaremnią podążanie za wezwaniem od Pana. Do Niniwy droga daleka, lepiej tedy udać się w przeciwną stronę. Ucieka na koniec świata – wsiada na statek płynący do kolonii na Półwyspie Iberyjskim, co dla mieszkańca Palestyny jest niewyobrażalnie dalekim celem podróży. Nikogo nie zaskakuje, że nie udaje mu się tam dopłynąć.
Niedługo po opuszczeniu portu burza morska stawia plany zbuntowanego proroka pod znakiem zapytania. Co myśli nasz uciekinier: zbieg okoliczności czy normalne zjawisko o tej porze roku? Trudno – decyzje podjąłem, drogę wybrałem, a przecież mężczyzna musi być wierny własnym decyzjom. Wydaje się wewnętrznie spokojny, skoro podczas sztormu potrafi spać. Silne kołysanie połączone z niskim ciśnieniem nikogo nie usypia. A połączone z normalnym dla każdego żeglarza lękiem przed niebezpieczeństwem, jakie niesie nieokiełznany żywioł, mało komu pozwala zmrużyć oko.
Jonasz „zszedł w głąb wnętrza okrętu, położył się i twardo zasnął” (Jon 1,5). Warto przyjrzeć się znakom. Twardy sen może oznaczać całkowitą rezygnację i obojętność: nie tylko wobec losów własnych czy drugiego człowieka, lecz przede wszystkim wobec Bożych oczekiwań. Twardy sen – mówimy: „Śpi jak zabity” – obrazuje też śmierć. Przecież w twardym śnie Jezusa wtedy, w łodzi i w desperacji apostołów widzimy zapowiedź spoczynku w grobie. Zastanawiające jest, że Jonasz po uratowaniu z morskiej topieli przynajmniej dwa razy wprost modli się o śmierć: najpierw niezadowolony z nawrócenia Niniwy, którą pogardzał, potem zmęczony upałem i załamany klęską zadaną krzewowi rycynowemu przez maleńkiego robaczka. Na statku wybiera sobie na posłanie najniższy pokład, a ten musi znajdować się pod powierzchnią wody. Morze i głębiny to siedlisko demonów, a więc wybór Jonasza nie jest zwyczajną rezygnacją z realizacji Bożych oczekiwań. Jest odejściem w cień wroga. Nie zdecydował się rzucić w huczące fale. Czy gotów był na spokojną śmierć we śnie, pełną natomiast niewiary w to, że potem ze snu ziemskiego człowiek budzi się po drugiej stronie życia?
Zupełnie jak apostołowie Jezusa, załoga i pasażerowie pytają proroka: „Czy ci to obojętne, że giniemy?”. I wiedzeni naturalnym odruchem odniesienia do tego, co wysoko, odważają się pytać o przyczynę grożącego nieszczęścia. Czynią to, co prawda, nie w modlitwie, prosząc o zmiłowanie, lecz w sposób w pełni dla nich dopuszczalny i godziwy: rzucają losy. I Jonaszowi przestaje być wszystko jedno, gdy pada na niego. Nie ma szans udawać nawet przed sobą samym – Boże wezwanie trwa i misja jest wciąż otwarta. A jakim prorokiem się przy okazji okazuje syn Amittaja? Opowiada współpodróżnym o swym Bogu, malując taki obraz „Pana niebios, co uczynił morze i ląd”, że towarzysze niedoli czynią Go właściwym sprawcą wyrzucenia człowieka w kipiel wód. Bóg żądny krwi? Obraz dla ówczesnych do przyjęcia, ale czy prawdziwy? Panu on nie szkodzi, proroka kompromituje. W końcu, gdy morze się uspokaja, składają Bogu Hebrajczyków ofiary i czynią śluby, ale czy to pomoże im się zbawić? Trudno uznać, że ten swoisty cud uciszenia burzy przez Jonasza doprowadził ich do poznania prawdziwego Boga.
Zresztą propozycja: „Weźcie mnie i rzućcie w morze, a przestaną się burzyć wody” (Jon 1,12) – to kolejny przykład rezygnacji Jonasza, odejście w śmierć. Co działo się w jego sercu? Czy naprawdę da się pozostać tak bardzo nieczułym na prośbę Boga? Prawie mu się udało zagłuszyć głos Pana, skoro kładł się smacznie spać podczas szalejącego sztormu. „To już mnie nie dotyczy; do tego świata nie należę; wiara mnie nie zobowiązuje, bo decyduję się nie wierzyć.” Przychodzi jednak żeglarz: budzi i zmusza, by zmierzyć się z rzeczywistością, w której Bóg nie jest wymysłem. Okazuje się, że bardzo trudno wysiłkami zbuntowanego ro zumu wyeliminować Go z ludzkiego świata. Chyba za karę Jonasz nie traci świadomości wtedy, gdy znajduje się za burtą. Opis drugiego rozdziału, który wkłada mu w usta modlitwę, sugeruje pełną świadomość umierającego ze strachu i chłodu. Wcześniej wielokrotnie i dość chętnie wspominał o śmierci. A i potem jeszcze nie raz będzie jej pragnął (inna kwestia, czy szczerze). Jednak teraz najwyraźniej umrzeć nie może. Czy to więc kara, a może jedynie konsekwencja w postępowaniu Boga: nie spełnił misji, nie może odejść? Choć i potem, gdy misję już spełnił, Bóg zabrać go nie chce, póki serce ma zbuntowane. W takim stanie nie da się – zwłaszcza w przypadku proroka – wstępować w wieczność. Śmierć jest naprawdę wybawieniem – tu syn Amittaja się nie mylił – nie zaś ucieczką. Powołany nie dostaje zgody, aby „się odmeldować”, gdy misja nie została ukończona. Położył się pod powierzchnią wody, lecz Bóg wrzuconemu do morza nie pozwala wpaść w otchłanie demonów: w objęcia, już nie w cień wroga. Bóg walczy o Jonasza i chce mu to pokazać. Syn Amittaja miotany rozszalałymi falami odruchowo przecież walczy o życie. Instynkt każe mu odrzucić dobrowolną śmierć, na którą nawet umysł godził się i jeszcze kilkakrotnie godzić się będzie. Człowieczeństwo i Bóg walczą o życie – prawda, że nie tylko Jonasza, lecz tych, do których jest posłany. Dlatego ryba, która po ośmiu stuleciach stanie się symbolem złączenia Bóstwa i człowieczeństwa, kieruje proroka ku porzuconym wybrzeżom Palestyny i ku odrzuconej misji. Trzy dni i trzy noce na morzu zastanawiają Jonasza: „Czemu tak długo? Czyżby miało to coś zapowiadać?”.
Burzliwe morze to nie dolina cienia: spokojna, choć pełna rozterek i wewnętrznego bólu. Ze statku wyrzucono Jonasza w kipiel wód, które „sięgały mu po szyję”. Już mała powódź trwożyła ludzi, pochodzących z pustyni. Co dopiero woda, która była wszędzie. Czy gotów był potwierdzićswoje: „Lepiej dla mnie umrzeć niż żyć”? Umierał, lecz umrzeć nie umiał. Strach narastał, a serce nie chciało od niego pęknąć. Niepewność losu męczyła, a nie dawało się ani nią znużyć, ani do niej przyzwyczaić. Nawet gdyby chciał odebrać sobie życie, wśród rozszalałych i miotających nim w dół i w górę bałwanów, czy potrafiłby zanurkować i je zakończyć? Skąd jednak człowiek z Palestyny miałby wiedzieć, jak tego dokonać? A Bóg nie chciał mu pozwolić na przerwanie misji, która, o dziwo, nawet w tych odmętach się realizowała. I człowieczeństwo walczyło w nim o życie. Czy wystarczy więc zdać się na własne człowieczeństwo? Umierał i umrzeć nie był w stanie. Była to jednak kara za odwrócenie się plecami do powołania. Wybawieniem staje się brzeg morski i powtórne wezwanie.
Suche serce
Gdyby zapytać Jonasza: „Powiedz prawdę: czy to dla ciebie nie wyróżnienie, że Pan cię powołał? Czyż nie uratował cię z głębiny i objęć demona, w którego cieniu gotów byłeś zasnąć? Czy nie wyjątkowym jest potwierdzenie, iż zależy Mu na twoim udziale w historii Niniwy i to mimo twej niewierności?”... Szczera odpowiedź prowadzi syna Amittaja od morskiego brzegu Palestyny na Wschód, ku wielkiemu miastu. Sporo podczas tej drogi było czasu na przemyślenia. Już nie na temat tego, dokąd iść – szedł machinalnie, bez cienia wątpliwości co do kierunku wyprawy, lecz z suchym sercem. Czuł się jak skarcone dziecko, które wie, że mu się należało; wie, iż nie miało racji; wie, co teraz należy robić, ale wciąż jest naburmuszone. Nie, żeby miał pretensje o prorockie posłanie – w końcu pochlebiało mu bardzo, że właśnie on został wybrany. Mógł w końcu dojść do wniosku: „Opór wobec Boga był możliwy, gdyż Pan był konsekwentny i dość bezwzględnie egzekwował realizację zamierzonej misji. Zresztą kogo miał tam posłać? Żaden nie miał szans powstać w Niniwie, a nawet gdyby powstał, małe prawdopodobieństwo, żeby go współmieszkańcy usłuchali. Natomiast wróg dbający o ich dobro musiał być wiarygodnym świadkiem miłości i troski Stwórcy o nich. Straszne!”.
Straszne? Pan walczy z synem Amittaja o nawrócenie wielkiego miasta. Podejmuje bój o Jonasza z nim samym. Walczy burzą, walczy skwarem. Posyła rzucających losy, wielką rybę i małego robaczka. Walczy falami, walczy upałem pustyni. Czy tego nie widzisz, Jonaszu? Klęska prorockiej misji byłaby smutna, choć wtedy nasz bohater mógłby powiedzieć: „A nie mówiłem, że nie warto do nich iść? Czyż nie miałem racji, jadąc w przeciwną stronę do Tarszisz?”. Z wypowiedzianego proroctwa Bóg mocen jest zawsze wyprowadzić to, czego oczekuje. W samym wezwaniu do przemiany życia i obietnicy odwrócenia czekającej miasto klęski Pan ukazuje siebie jako pełnego wyrozumienia, miłości i przebaczenia. I to wobec każdego stworzenia, a nie tylko wobec narodu Przymierza. We właściwym czasie wyprowadziłby więc dobro, nawet gdyby Niniwici nie posłuchali syna Amittaja. A że zmienili swoje postępowanie – może ze względu na jego opór i upór – Bóg przemógł od razu ich serca i nawrócił ku sobie na pierwsze wezwanie proroka. Nie groziło to wbiciem Jonasza w pychę. Powodzenie zaś misji ma dlań bardziej gorzki smak. Nie tylko dlatego, że wrogowie nie zostaną zniszczeni. Okazało się bowiem, że Pan miał rację, upierając się przy uczestnictwie Jonasza w tym dziele.
Prorok nie jest w stanie pojąć: „Zadbać o nieprzyjaciół?! Mój Bóg jest ich Bogiem?!”. Na statku, co prawda, oddali cześć Panu niebios i ziemi, ale dopiero wtedy, gdy zagrożenie dla swego życia wyrzucili za burtę. Niczego więcej o Bogu Hebrajczyków przynajmniej na razie dowiedzieć się nie mogli, a i nakreślony im Jego obraz jest niezbyt wierny, mało za-chwycający. W Niniwie też już Jonasza nie było – siedział na zewnątrz, po wschodniej stronie miasta. Gdy z żalem w sercu przyglądał się z dala, jak oddaje ono cześć Panu niebios i ziemi pokutą oraz przemianą życia, znów człowieczeństwo podjęło w nim walkę o uratowanie proroka. To był odruch: zrobiło mu się przykro z powodu krzewu, który usechł. A więc jednak cenisz życie, choć za murami Niniwy dwa razy prosiłeś o śmierć! Śmierć w nieposłuszeństwie nie ma jednak żadnego sensu. Pan musi więc czekać, aż syna Amittaja przyzna, jak Hiob: „Dotąd Cię znałem tylko ze słyszenia, teraz ujrzało Cię moje oko, dlatego odwołuję, co powiedziałem” (Hi 42,5-6)...
Spotkanie czwarte
Ostatnim tchnieniem Chrystusa na krzyżu rozpoczyna się w otchłani święto Paschy: radość przejścia ze śmierci do pełni życia na zawsze. Pan dotyka swą mocą piekieł, wydzierając im zdobycz, a do uwięzionych w Szeolu schodzi i każdego wzywa: „Adamie! Dawidzie!”. I Jonasz, wychodząc, spotyka Zbawiciela, który ujmuje go za rękę, mówiąc: „Wyjdź już nie z wnętrza ryby na palestyński brzeg morza, lecz z rozszalałych odmętów nieposłuszeństwa ku świętej ziemi Nowego Jeruzalem! Wejdź do królowania Boga troskliwego i przebaczającego, gdzie spotkasz i tych, co na twoje słowo odmienili swą drogę!”. „Wiem, że mnie znasz, Panie – przypomni prorok – bo mówiłeś o mnie ludowi, który okazał się bardziej krnąbrny niż mieszkańcy Niniwy”. Lecz Zbawiciel nie pozwala mu kontynuować: „Właśnie teraz moje ciało spoczywa w skalnym grobie, ale cała twa droga była ważniejsza niż wskazany wówczas ludowi znak: prorok trzy dni i trzy noce we wnętrznościach ryby. Twój opór i upór wobec powierzonej misji pokazuje, co naprawdę odkupiło dziś człowieka – moje posłuszeństwo. Dzięki tobie wiadomo aż nadto dobrze, czym stało się moje głoszenie tym, co nie chcą słuchać; nie wrogom, lecz najbliższym; bez przymusu i bez powtarzania przez Ojca wezwania po wielokroć; bez wołania o śmierć w największym nawet utrapieniu i w cierpieniu trudnym do zniesienia dla człowieka. Pokazałeś wszystkim, Jonaszu – twój upór na zawsze będzie im uświadamiać, jak ważna stała się moja wierność do ostatniego tchnienia. To dzięki niej po oddaniu mego ducha w ręce Ojca mogę twego ducha poprowadzić ku pełni zmartwychwstania. A twoje teraz zawstydzenie – widzisz wszystko w pełnej jasności i z Bożej perspektywy – to czyściec. Czy teraz się zgadzasz, że zbawienie możliwe jest dla każdego, kto posłuszeństwem, jak Niniwici, odpowiada na wezwanie Ojca? Na szczęście, choć w całej twej drodze byłeś zbuntowany i oburzony, okazałeś się wierny przez jeden dzień w głoszeniu tego, co usłyszałeś. I jeszcze w godzinę śmierci, którą często lubiłeś przywoływać. Dziś już wejdź do radości twego Pana”.
Ks. Franciszek Longchamps de Bérier (ur. 1969), profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, kierownik Zakładu Prawa Rzymskiego na Wydziale Prawa i Administracji UJ, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikował m.in. książki: O elastyczność w prawie spadkowym, Nadużycie prawa w świetle rzymskiego prawa prywatnego i Czy poza Kościołem nie ma zbawienia?.