Kiedy zaczęła się inwazja na Ukrainę, po konsultacji z żoną zgłosiłem do służb miejskich gotowość przyjęcia do domu uchodźców. Myśleliśmy o maksymalnie trzech osobach. Czas mijał, a gości nie było. Wtedy zacząłem odczuwać coś, co potem sformułowałem jako „dyskomfort komfortu”. Wcale nie było mi dobrze z tym, że w naszym domu jest mi wygodnie. W pobliskiej remizie mieszkało już kilkunastu przybyszów z Ukrainy, nieod­legły hotel zapełnił się dobrze ponad setką ludzi, gdzieniegdzie uchodźcy byli już po domach – a u mnie po staremu.


I tylko coraz goręcej modliłem się o tych, co mają przybyć, i za nich. Narasta­ło we mnie przekonanie, że to wielka łaska móc przyjąć kogoś tak dosłownie, ewangelicznie. Kogoś, kto jest naprawdę w potrzebie.
Dopiero dwa miesiące po rozpoczęciu inwazji, pod koniec kwietnia, przyjechała do nas 33-letnia Olga (imiona naszych gości zmieniam) z dwójką dzieci – sześciolatkiem i dwunastolat­ką. Jej miasto, niedaleko Morza Czarnego, było mocno zagrożo­ne. Dość bliski front zastygł tam na długie miesiące. Codzienne eksplozje, nocne alarmy, niepewność jutra. Bestialstwo najeźdź­ców w Buczy i tragiczny los Mariupola przekonał kobietę, że nie ma na co czekać.
Nasi goście stali się… (…)



Więcej przeczytasz w najnowszym numerze kwartalnika PASTORES 98 (1) Zima 2023.


 

Pastores poleca