Zacznę od pytania, jaki winien być i jak ma wyglądać kapłan jutra, by mógł sprostać w jakiejś mierze swemu powołaniu[1]. Sądzę, że i bez daru proroctwa można na to odpowiedzieć. Już dzisiaj mu nie wolno, a jutro w znacznie jeszcze większej mierze nie będzie mu wolno być jedynie funkcjonariuszem instytucji religijnej, która dzięki swej potędze zdobywa dla siebie znaczenie w świecie. Nie będzie mógł legitymować się Kościołem. Będzie musiał o Kościele świadczyć. Nie będzie też mógł, z racji swego kapłaństwa, rościć sobie prawa do jakichkolwiek przywilejów społecznych. Wręcz przeciwnie – dzięki niemu posługa ta winna w oczach ludzi nabierać wartości. O tej wartości zaś mówi jego duch, hart i to, co w nim powstaje poprzez żywe, bezpośrednie doznanie Boga. Nie można więc być urzędnikiem, który swe kościelno-socjalne funkcje traktuje jako cywilny zawód, związany ze ściśle określonymi obowiązkami, a gdy je spełni, może wreszcie pozwolić sobie na bycie prywatnym człowiekiem, którego życie nikogo nie obchodzi. Musi on być człowiekiem wiary, nadziei i miłości przeżywanych na dnie własnego ja.

Nie można uczyć wypełniania powołania ani też przekazywać go poprzez opus operatum włożenia rąk. Jest ono charyzmatem i to w sposób bardziej wyraźny niż charyzmat mędrca czy poety. Musi się ten charyzmat ujawniać i trzeba nim żyć w stosunkach z ludźmi na obszarze spraw kościelnych, ale też i w kontaktach czysto świeckich, których charakter wyraźnie się dziś zmienia. Kapłan musi zaangażować się w swe powołanie całym życiem. Życiem musi ono dlań pozostać nawet w takich warunkach, w których by nie mógł, w cywilnym tego słowa znaczeniu, zawodu swego spełniać. Można to porównać do urodzonych muzyków i muzyków z zawodu. Ci ostatni muzyką zarabiają na życie, gdy ci pierwsi, nawet głodując, pozostają muzykami.

Kapłan jutra będzie człowiekiem, do którego przyjdą ludzie dojrzali, chociaż laickie społeczeństwo nie będzie do niego przysyłać swych dzieci. Będzie on człowiekiem, który doświadczy z każdym ze swych braci i sióstr przytłaczających ciemności istnienia, ale który będzie również wiedział, że ich źródłem, jak i błogosławionym rozjaśnieniem jest miłość zwyciężająca przez niepojętość krzyża. Kapłan jutra będzie (inaczej w ogóle nie mógłby istnieć) człowiekiem, który umie słuchać, dla którego każda jednostka, bez względu na rangę społeczną i polityczną, jest ważna, człowiekiem, który praktycznie niesie – czy próbuje nieść – ze świętym szaleństwem raczej ciężary drugich niż swoje; człowiekiem, który mając nawet wszystkie ku temu możliwości i nie będąc fizycznym mizerakiem nie goni wraz z innymi nerwowo, desperacko za pieniądzem, użyciem i tym wszystkim, co stępia ból potwornego rozczarowania istnieniem, choć czuje je także. Nie poddaje się mu, bo wierzy i całym swoim życiem świadczy, że miłość Ukrzyżowanego uzdalnia do dobrowolnych wyrzeczeń i przynosi wolność. Kapłan jutra nie będzie czerpał swej siły i znaczenia ze społecznej potęgi Kościoła. Odważnie pozostanie bezsilny, wiedząc, że życie płynie ze śmierci, że miłość, przekreślenie siebie, nauka krzyża, łaska Boża mają moc sprawić to, o co w gruncie rzeczy jedynie chodzi: by człowiek pogodził się w wierze i nadziei z tajemnicą swego bytu, by przyjął, iż w jego życie weszła niepojętość Boga, który mu się udziela i który jest jego zbawieniem i jego przebaczającą miłością.

Kapłan jutra będzie człowiekiem, którego zawód nie znajdzie usprawiedliwienia z laickiego punktu widzenia, gdyż jego prawdziwą owocność ukrywa tajemnica Boga, a on sam nie jest psychoterapeutą w niemodnym już kostiumie magika. Jego słowa nie będą miały mocy rozpraszania mroków życia czy przekształcania nieustannej niepewności wiary w światło. W pokoju będzie czekał na zwycięstwo Boga tam, gdzie sam spotka niepowodzenie. Dojrzy łaskę Bożą nawet w okolicznościach, w których nie będzie o niej mówić, gdzie ani słowo Boże, ani sakramenty nie znajdują przyjęcia. Nie będzie oceniał skuteczności działania łaski według statystyki praktyk religijnych. Zdając sobie sprawę, że jest na służbie Bożej, że został posłany przez Boga, będzie głęboko przekonany, iż Miłosierdzie Boże dokona swego dzieła nawet bez niego. Określając to jednym słowem, kapłan jutra będzie człowiekiem o przebitym sercu – jedynym źródle, z którego popłynie moc jego posłannictwa.

Człowiek o przebitym sercu: przebitym nieobecnością Boga w świecie, przebitym szaleństwem miłości, przebitym niepowodzeniami, przebitym doświadczeniem własnej nędzy i dogłębnej słabości, a wierzący jedynie we własną przydatność narzędzia potęgi, która go używa, zdając sobie sprawę, że łaska użyje jako środka zbawienia autorytetu jego posłannictwa, obiektywnej prawdy jego słów, skuteczności opus operatum sakramentów jedynie wtedy, gdy przejdą one do ludzi poprzez to, co tak trudno wyrazić – poprzez przebite serca.

Pragnę to podkreślić: kapłan powinien być człowiekiem o przebitym sercu, ponieważ ma prowadzić ludzi do jądra ich bytu, na samo dno serca. Nie będzie mógł tego zrobić, nie znając serca własnego. A serce własne, jak i serca drugich poznaje się jedynie wtedy, gdy się wyrazi zgodę na jego zranienie – zranienie miłością niepojętą, która zwycięża przez śmierć.

Można słusznie twierdzić, że kapłan winien być taki w każdej epoce i że takim trzeba go sobie wyobrażać zawsze. Ale obecnie, dziś, jutro, jakoś wyraźniej uwypukla się właśnie to, co należy do samej istoty kapłaństwa i czego coraz bezwzględniej żąda się od kapłanów. Kapłaństwo bowiem w coraz mniejszej mierze będzie wartością społeczną samą przez się zrozumiałą, coraz częściej będzie się musiało je sprawować w diasporze niewiary, nieliczenia się społeczeństwa z Kościołem i braku zrozumienia dookoła dla idei Boga. Można też zadać pytanie, czy pozycja społeczna kapłana utrzyma się na obecnym poziomie, czy nie znikną jeszcze pewne jej elementy. Jakoś sobie wyobrażamy przyszłość, ale nie wiemy, czy nasze wyobrażenia i to, do czego już dzisiaj mamy dążyć i co propagować, odpowiadają tej przyszłości. W każdym razie epoka konstantyńska skończyła się już nie tylko dla Kościoła jako całości, lecz i dla każdego kapłana z osobna. Nie wypełnia on już swego posłannictwa w ramach jakby jakiegoś małego państewka kościelnego, nie jest już dla swej wioski papieżem, nie zalicza się go bezapelacyjnie do ludzi, którym oddaje się honory. Jego przywileje i jego prestiż społeczny zanikają. Stopniowo pozostaje tylko tym, kim jest naprawdę: człowiekiem będącym własnością Boga, homo religiosus, kimś, kto wierzy, ma nadzieję i kocha. A ta sytuacja stawia mu bez przerwy pytanie, czy jest tym, kim być winien: człowiekiem o przebitym sercu, które jest prawdziwą świątynią Boga i źródłem Ducha, ponieważ jedynie tam może czerpać siłę i autentyczność swego posłannictwa. Gdy więc kapłan jutra, bezradny wobec wymagań czasów, które dzięki łasce Bożej są już w całej prawdzie rzeczywiste, zapyta zatroskany, gdzie szukać tego, czego sam nie posiada, jaki wzór kontemplować, wtedy pozostanie mu jedno: zwrócić się do Pana, któremu służy, patrzeć na tego, któremu otwarto Serce, uwielbiać przebite Serce Jezusa.

Zanim spróbujemy trochę wyraźniej to przedstawić, przypomnijmy sobie rzeczy znane: mianowicie, że słowo „serce” jest również podstawowym pojęciem biblijnym, że jest to prasłowo, które oznacza rdzeń wnętrza człowieka, miejsce, gdzie staje on cały przed Bogiem. Słowo „serce” nie jest metaforą dla oznaczenia pojęcia wyabstrahowanego z konkretu serca fizycznego. Oznacza ono przede wszystkim wnętrze człowieka, w którym przemieszkuje jego wiekuistość. Człowiek potrzebuje słów-archetypów, słów-zaklęć; bez nich wyschnie on w racjonalistycznej pustce, a o tajemnicy swego istnienia nie będzie wiedział nic ponad to, co mu powiedzą jasno skrystalizowane pojęcia, to znaczy – prawie nic. Stracone bowiem będą dlań odnośniki, tkwiące w nich, lecz transcendentne w stosunku do nich, a wskazujące na pierwotniejsze w swej istocie doświadczenie, w którym człowiek, właśnie w sercu, znajduje i siebie, i Boga, i Ducha Bożego.

Chociaż do istoty nabożeństwa do Serca Jezusa (jeśli ma być właściwie ujęte) należy, by Serce Jezusa nazywać i wymieniać, to wcale jednak do niej nie należy, by Serce jako takie czynić bezpośrednim przedmiotem modlitwy i wezwań kultowych. Wystarczy najzupełniej, zwłaszcza tam gdzie groziłby przerost uczucia, wezwanie Chrystusa „przez Jego Serce”, poszukiwanie Go i kochanie „z oczami utkwionymi w Jego Sercu”.

Można więc stwierdzić: kapłan jutra znajdzie swe prawdziwe życie w kontemplacji Serca Jezusa. Jest to Serce, które pozwoliło, by wtargnęły w nie ciemności i grzech świata; Serce, które nawet opuszczenie przez Boga składało w ręce Ojca; Serce, które nie pragnęło dla siebie innej potęgi, jak przebaczającej miłości; Serce, które, przebite, stało się dzięki temu źródłem Ducha. W nim jest serce świata – centrum, w którym Bóg i świat, wieczność i czas, życie i śmierć, słowo Boga i odpowiedź ludzka, bez rozdzielenia, lecz i bez pomieszania, stały się jednym, gdzie substancjalna jedność, to znaczy unia hipostatyczna, stała się wydarzeniem egzystencjalnym i tak osiągnęła swój ostateczny cel i swoje właściwe wypełnienie. Tutaj cała rzeczywistość Słowa Ojca, które Ciałem się stało, a w konsekwencji i nieobjęta wielorakość wszelkiego doznawania Go przez ludzi, spotykają się w całej swej prawdzie. Mówiąc „Serce Jezusa”, zwracamy się do tego, tak niepojętego, a równocześnie samo przez się zrozumiałego wnętrza, które wypowiada się poprzez dzieje Jezusa z Nazaretu. To ono tym dziejom i każdemu wydarzeniu nadaje właściwą treść, wypełnioną Bogiem, Jego niepojętością, Jego miłością – życiem, które rodzi się ze śmierci.

Serce to nie jest słodkie, lecz straszliwe w przerażających ciemnościach agonii, straszliwe przez niepojęte misterium miłości, w którym Bóg sam wydaje siebie stworzeniom, ich grzechom i ich próżni, straszliwe poprzez bezwzględność, z jaką nas pożąda i wciąga we własny los, straszliwe w okazywanym nam zaufaniu – nam, w których nie ma nic pewnego, w których wszystko jest chwiejne. Jeśli się mówi, że to Serce jest „słodkie”, to w znaczeniu owej świętej dojrzałości miłowania zwyciężającego przez śmierć, w znaczeniu, które pojmie tylko ten, kto sam podzielił jego straszliwy los.

Proszę nie myśleć, że kult Serca Jezusa jest staromodny, że należy do wczorajszego stylu pobożności. Co jest staromodne, co nowoczesne? Prawdziwie nowoczesny chrześcijanin to nie ten, który w stosunku do przeszłości praktykuje jakiś efemeryczny nonkonformizm, a we współczesnych, pozostających na powierzchni życia zjawiskach upatruje przyszłość, lecz ten, kto zachowując dawne, antycypuje równocześnie to, co przyszłość istotnie przyniesie. W Kościele bywa często tak, że to, co na pozór jest dawne, zawiera już ziarna przyszłości, choć ogół tego nie zauważa. Kto w okresie naiwnego indywidualizmu miał odwagę uprawiać prawdziwie kościelną pobożność, ten antycypował czasy dopiero dziś się rozpoczynające. Kto w szkole św. Ignacego odbył prawdziwe, z wyborem połączone ćwiczenia rekolekcyjne, ten antycypował już prawdziwy teologiczny egzystencjalizm; przyniesie go może dopiero dzień jutrzejszy. Jedynie bowiem ludzie samodzielni w decyzjach, a tak rzadcy, dostrzegający w dniu wczorajszym jutro, są prawdziwymi ludźmi teraźniejszości. Podobnie może być i z nabożeństwem do Serca Jezusa. Z barokiem ma ono w gruncie rzeczy mało wspólnego. Nie jest luksusem ani nie oznacza duchowości nastawionej na siebie i pielęgnującej piękność własnej duszy, luksusem, który stał się obcy naszym czasom, trzeźwym i zagrożonym w samych swoich podstawach. Kult ten to cześć dla Serca, które zapomniało o sobie i wyniszczyło siebie, wchodząc w śmiertelną samotność naszych win i przeraźliwą niepojętość Boga, i które całkowicie wydało siebie przytłaczającej codzienności twardej i niewdzięcznej służby. Barok wydał tylko ziarno, które dziś umiera: pada w ziemię, lecz jutro przyniesie owoce. Owocować będą, siłą podejmowanych decyzji, serca samotne. Owocem będzie wiara wśród niewiary, doznanie Boga w świecie, który ogłuszony czy nieszczęśliwy, krzyczy: Bóg umarł. Owocem będzie wzajemne miłowanie się, tak przecież różne od wyliczeń przewrotnego czy brutalnego egoizmu. Owocem będzie szaleństwo krzyża, jak i odwaga umierania w świecie, który skrywając umierających w szpitalach mniema, że zwyciężył śmierć, a przedłużając agonię sądzi, że tworzy życie. Serce człowieka jest zawsze ziemią nieznaną, którą odkrywa jedynie przyszłość. Jest samym zaczątkiem, do którego wciąż nam jeszcze daleko. Dlatego dążenie, by w wierze, nadziei i miłości zrozumieć Serce Jezusa, stanowi cel odległy i zawsze nowy, który osiągniemy, gdy dotrzemy do własnego serca i odkryjemy, że jego przeraźliwą próżnię wypełnia Bóg. Tak się dzieje z każdym pojedynczym człowiekiem i taki jest też wspólny los naszej epoki.

z niemieckiego tłumaczyła A. M.

Karl Rahner SJ (1905-1984), jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku, ekspert Soboru Watykańskiego II. W Polsce wydano m.in. O możliwości wiary dzisiaj, Przez Ojca do Syna, Podstawowy wykład wiary i Mały słownik teologiczny (napisany z Herbertem Vorgrimlerem).

[1] Obszerne fragmenty tekstu wygłoszonego w „Canisianum”, Instytucie Teologicznym Księży Jezuitów w Innsbrucku w uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa, 17 czerwca 1966. Cyt. za: „W drodze”, 12/1976, s. 28-34.

W: „Pastores”, 3 (2) 1999, s. 9-14.


 

Pastores poleca