Blisko 50 lat temu, będąc tuż po święceniach kapłańskich, znalazłem się któregoś wieczora, jako wikariusz miejscowej parafii, przy łóżku pacjenta na oddziale neurologicznym powiatowego szpitala. Niemłody ów mężczyzna doznał, jak mnie poinformowano, masywnego wylewu, był nieprzytomny i należało się liczyć z rychłym zgonem.
Nikogo z rodziny w tym momencie przy chorym nie było, a szpital – nie wiem, czy w porozumieniu z bliskimi – rutynowo wezwał księdza z parafii (były to lata siedemdziesiąte, o stałych kapelanach szpitalnych się wtedy nie mówiło). Pamiętam, że przeżyłem wstrząs nie tyle z powodu perspektywy bliskiej śmierci owego pacjenta, bo teoretycznie byłem na to przygotowany, ile z powodu jego stanu fizycznego, z powodu całego zespołu przerażających objawów jego cierpienia, objawów tak odpychających w swej cielesnej postaci. Miałem ze sobą, oczywiście, święty olej potrzebny do sakramentu namaszczenia, miałem rytuał z modlitwami za chorych i umierających, miałem całą nabytą w seminarium wiedzę uwieńczoną dopiero co uzyskanym magisterium z teologii, miałem także szczerą gotowość pojawienia się przy łóżku każdego chorego o każdej porze dnia i nocy.
Doznałem w owym momencie poczucia całkowitej bezradności i niewystarczalności: … (…)
Więcej przeczytasz w najnowszym numerze kwartalnika PASTORES 101 (4) Jesień 2023.